Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA 2010 płyty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą USA 2010 płyty. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 grudnia 2010

The Scale Breakers - Leftovers

Znowu miałem lekką przerwę i mówiąc szczerze w ogóle nie miałem ochoty, aby cokolwiek napisać. Nic nie trwa wiecznie, więc dzisiaj nastąpiła zmiana, jednakże muszę powiedzieć, że także nie miałem zbytnio weny. Z kolejnymi minutami pisania było coraz lepiej, dlatego też stworzyłem tę o to notkę, bo jakby pisanie szło mi topornie, to bym po prostu dał sobie spokój. Nigdy nic na siłę. Dobra, to teraz jedna informacja teoretyczna. To na 99 procent ostatnia recenzja wydawnictwa z 2010 roku, gdyż do końca roku zostało kilka dni, a nie sądzę, abym wziął się za poważniejsze sprawdzenie nowego, podwójnego albumu K-Rino, gdyż trwa mniej więcej 2 godziny. The Scale Breakers zamykają grę jak Eis na swojej płycie. Jest to ekipa, która pochodzi z Kanady, a więc robię wyjątek, umieszczając ich pod tą etykietę. Składa się z Subwaya, którego debiut opisywałem pod koniec listopada, oraz Guy Woodsa. ,,Leftovers” to ich debiut sceniczny, który polecił mi już na początku września Gawi i koleżka może być zadowolony, bo materiał przypadł mi do gustu. Zresztą ja tak samo nie mam powodów do narzekania.

Tekstowo jest bardzo ładnie. Od razu przejdę do konkretnych kawałków, więc tak... Jest ,,R.O.T.Y.” – chłopaki mówią, że są właściwymi ludźmi na właściwym miejscu i ich muzyka jest wartościowa. Bije z ich wersów niezwykła pewność siebie – ,,i give props to the veterans cuz even they now we’re next". Natomiast tytuł sam to skrót od rookies of the year i tak, drodzy użytkownicy ślizgu, w tym waszym temacie o takiej samej nazwie to właśnie The Scale Breakers powinni królować, a nie Curren$y. Znajduje się także ,,My Ends” – bardzo życiowy numer, z którym każdy z nas może, a w zasadzie na pewno się utożsami. Traktuje on o zaufaniu, które zostało nadużyte oraz fałszywej przyjaźni. No i nie mogę zapomnieć wspomnieć o ,,She Wants My Money” – jak sam tytuł wskazuje track mówi o kobietach, którym zależy tylko na pieniądzach. Nie jest to jednak żadna głęboka i smutna refleksja na temat facetów będących wykorzystywanymi, tylko raczej kawałek z dystansem, humorem, w którym raperzy doskonale znają zamiary owych kobiet, więc nie występują w roli ofiar. Ogólny przesłanie można ująć w następujących słowach – uważaj na te chciwe suki, synu! The Scale Breakers tematycznie dają słuchaczom szerokie spektrum do obcykania. Jak kos chce czegoś poważniejszego i głębszego to pewnie ,,Listen Girl’’, ,,They Tell Me”, czy ,,Waiting” mu się spodoba, a jak cos luźniejszego i humorystycznego to ,,Fly” (który przy okazji potwierdza słowa sprzed 5 lat ,,zioło było, jest i BĘDZIE jarane’’ – Żary, jesteś prorokiem!) czy ,,Chubby Chaser” będą idealne. Zwróciłbym także uwagę na 3 zabawne skity, który potwierdzają, że artyści mają do siebie dystans i bardzo pozytywne podejście do twórczości.

I love the day light, I love the night light
sleep most of the day to wake up when the time's right
then it's time to write notes to the notebook
in gone my left hand, trying write a dope hook
a lot of long days coming and I'm ready for them
song after song we getting better and will keep going

Mogę tylko przypuszczać, że prawdopodobnie wszystkie podkłady zrobił Guy Woods. Skoro to jest płyta The Scale Breakers, a wspomniany koleżka zajmuje się produkcją, to raczej innego wyjścia niż zaprezentowane nie widzę, co do autora bitów. To, że potrafi wysmażyć porządnie brzmiące podkłady udowodnił mi już na solówce Subway’a. Guy Woods to przede wszystkim solidny i wszechstronny producent, dlatego głównymi cechami bitów na ,,Leftovers” jest dopracowanie i różnorodność. Można usłyszeć m.in. takiego typu podkłady jak trochę taki bardziej syntetyczny, ale jak najbardziej w porządku ,,Chubby Chaser”, dość eksperymentalny, ale także bardzo dobry ,,Go Get It”, który skojarzył mi się (szczególnie, kiedy wchodzi refren) z melodyjką z jakiejś gry na pegazusa, wesoły oraz pogodny ,,If You Don’t Know”, skoczny, wyrazisty, zapadający w pamięć i sprawiający, że kiwa się głową ,,R.O.T.Y.”, spokojny i smutny ,,They Tell Me” czy też kojarzący mi się z rytmami latynoskimi ,,She Wants My Money”. Tak jak w przypadku tekstów, jestem pewny, że raczej każdy słuchacz znajdzie w brzmieniu coś dla siebie. Mi odpowiada warstwa muzyczna w całości i w sumie zmieniłbym tylko jedną rzecz. Konkretnie chodzi mi o remiks numeru ,,Free” z solówki Subway’a, który nie wyszedł zbyt udanie. Tak to nie mam zarzutów, bo brzmienie emanuje mi świeżością i życiem, a to jest chyba najważniejsze. Guy Woods jednak nie zajął się jedynie tworzeniem bitów na debiucie grupy, ale także rapowaniem. Od razu mówię, że umiejętności produkcyjny artysta ma o wiele wyższe niż te wokalne, ale w żadnym wypadku nie ma tragedii. Jest po prostu poprawnie, gdyż flow Woodsa ani nie razi, ani nie doprowadza mnie do szczytowania. Lepiej na mikrofonie radzi sobie jego partner. Wspomnę także o czymś, co jest niezwykle charakterystyczne dla twórczości chłopaków, a więc refrenach, który są śpiewane. Ktoś mógłby powiedzieć, że to trochę zniewieściałe, że refreny śpiewane wykonują raperzy, a nie wokalistki. Mów słuchaczu co chcesz, ale The Scale Breakers udowodnili, że potrafią zaśpiewać porządnie. W sposób, który jest jak najbardziej słuchalny, nie drażni uszy, nie odrzuca, a daje mi wielką przyjemność w słuchaniu. Jedynym minusem jest dla mnie refren w ,,Listen Girl”, który zalatuje mi autotunem. Nie został on tam na pewno użyty, ale głos Subwaya, który śpiewa, lekko przynosi mi na myśl autotune i to nie jest moja mania. Tak właśnie to odbieram.

Całość trwa 1 godzine i 7 minut, a więc dość długo, jednak słuchanie tego krążka było dla mnie przyjemnością. Bardzo fajnie posłuchać dobrego rapu w ulubionej stylistyce (w tej mniej ulubionej tak samo fajnie, żeby nie było, ale podkreślam, że tylko DOBREGO). Kończąc powiem, że płyta tematycznie zachowuje kapitalną równowagę pomiędzy poważniejszymi i mniej poważnymi kwestiami, brzmieniowo zadowoli najbardziej wybrednych słuchaczy i koneserów konkretnych bitów, a w kwestii flow nie pozostawi niesmaku. Takim o to akcentem zamykam serię notek o albumach z 2010 roku pochodzących z USA i Kanady, których miałem okazje słuchać.

8/10

niedziela, 28 listopada 2010

Wyze Mindz - World Meltdown

3 listopada napisałem, że recenzji albumów z 2010 roku pojawi się jeszcze maksymalnie 7. Mijają równe 3 tygodnie od tamtego czasu i ja dopiero tworzę pierwszą takową notkę. Nie sądzę, że do końca wykorzystam limit, jaki sobie ustaliłem, bo do końca roku został jedynie miesiąc i poza płytą Wyze Mindz na sto procent zajmę się krążkiem ,,Leftovers” od The Scale Breakers (chociaż to Kanada, a nie USA) oraz prawdopodobnie przedstawię najnowsze dokonanie K-Rino. To są 3 pozycje i zostawiam sobie ewentualnie jedną czy dwie alternatywy, jakbym się skusił, aby sprawdzić jakiś krążek, który ujrzy światło dziennie w przeciągu miesiąca i mnie niesamowicie zaciekawi. Przechodząc jednak do rzeczy, a więc do ,,World Meltdown” od ekipy Wyze Mindz. Chłopaki reprezentują Dirty South, gdyż są z Południowej Karoliny, a ich ksywy to Unkn?wn i Apacalypze. Prezentowany album na pewno nie jest ich scenicznych debiutem, gdyż w 2007 roku wydali ,,Universal Invasion”, ale niestety nie wiem, czy to jedyne, co wcześniej nagrali. W każdym razie, jak sama nazwa kolektywu wskazuje, ich muzyka nie ma nic wspólnego z bling blingiem. Zacierałem ręce i liczyłem na kawałek dobrego conscious rapu, ale trochę się rozczarowałem.

Może i czynnikiem, który determinuje w sporym stopniu moje rozczarowanie i niedosyt wynikający z warstwy lirycznej jest bariera językowa. Native speakerem nie byłem, nie jestem i nie będę, ale swoje potrafię wynieść z tekstów. W tym przypadku jest kilka kawałków, z których ciężko jest mi cokolwiek wynieść. Podczas słuchania miałem wrażenie, że raperzy tworzą zbyt skomplikowane, przekombinowane, zawiłe i wyidealizowane linijki. Oczywiście nie działo się to w każdym numerze, ale znajduje się kilka takowych, które są dla mnie za trudne w odbiorze np. ,,Phaze1”. W sumie tak naprawdę w tym tracku nie ma jakiegoś do przesady wyrafinowanego słownictwa, ale nie potrafię odnaleźć w tym spójnej całości. Podobnie jest w ,,Pure Rap” czy ,,Reach Out”. Z kawałków, które okazały się nie być dla mnie wielkim wyzwaniem, jeżeli chodzi o odszyfrowanie głównej myśli, wyróżniłbym ,,1 Day”, traktujący o nieuchronności śmierci, ,,Reflecion”, który jest osobistym, a zarazem ogólnikowym rozważaniem na temat świata czy też ,,A Dream”, podkreślający wartość marzeń, będący smutną refleksją o rzeczywiści, z wypowiedziami KRS One’a między zwrotkami. Znalazłoby się jeszcze parę przykładów na obydwie strony, ale na tym kończę.

I live in a place where homeless stay next door to the rich folks
and death still walks by my side holding a pitchfork
maybe I’m just losing my mind or seeing clearly
maybe I’m revealing all the lies, but y’all don’t hear me
where broken dreams are used like concrete to pave the roads
when you stuck inside a hell-hole, money’s got control

Rzadko się zdarza, że warstwa tekstowa nie przypadnie mi do gustu. Szczególnie jak słucham truskulu, ale bywa. Na całe szczęście brzmienie ,,World Meltdown” nie jest przekombinowane, przeintelektualizowane ani ciężko strawne w odbiorze nawet w jednej setnej procenta. Co więcej, to właśnie muzyka jest największą zaletą albumu, bo ciężko znaleźć chociaż średni podkład. Materiał to jeden z najlepiej wyprodukowanych krążków bieżącego roku. Można usłyszeć świetnie ułożone werble i sporo żywych, organicznych dźwięków, które sprawiają, że brzmienie to prawdziwa uczta dla uszów. Szkoda tylko, że chłopaki postawili na nieprzystępność liryczną, bo zmarnowali wiele fantastycznych podkładów, a szczególnie ,,A Dream” i ,,Blaw” – kwintesencja piękna, mimo że styl bitów odmienny. Pierwszy numer jest spokojny i refleksyjny, natomiast drugi daje kopa. Flow jednego z chłopaków (niestety nie wiem, który jest który) jest dla mnie wypadkową nawijki Vinnie Paza i Busta Rhymes’a. Za sposobem jechania po bitach tego drugiego nie przepadam, ale na szczęście proporcje podobieństwa układają się mniej więcej 70% - 30% na korzyść członka Jedi Mind Tricks. Czasami zdarza się, że Unkn?wn i Apacalypze rapują w bardzo podobny sposób i niełatwo mi ich rozróżnić. Głównym czynnikiem, który jednak pozwala im ich odróżnić, jest chrypka w głosie jednego z nich.

Przesłuchałem materiał dwukrotnie i zrobię to jeszcze raz czy dwa w całości ze względu na kapitalne brzmienie. Możliwe, że z kolejnym przesłuchaniem lepiej zrozumiem warstwę liryczną, ale raczej na bank nie będę się już na niej skupiał tylko delektował podkładami. Jakbym ktoś zadał mi pytanie i spytał się, czy jakbym mógł cofnąć czas, to bym nie sprawdzał tej płyty, odpowiedziałbym bez wahania jak Gural – gdybym mógł cofnąć czas, pewnie nic bym nie zmienił. Warto było przesłuchać ten materiał przede wszystkim ze względu na wybitną produkcję. Nawijka chłopaków tak samo nie wadzi, więc ogólnie więcej pozytywów niż negatywów. Jednakże teksty staram się traktować jako najważniejszy element rapu i nie mogę dać wysokiej oceny, skoro one mi w pewnym stopniu nie podpasowały.

6/10

środa, 3 listopada 2010

Kno - Death Is Silent

Albumów z 2010 roku przesłuchałem już naprawdę sporo i sam się sobie dziwie, że tak wiele bieżących produkcji gościło w moich słuchawkach oraz głośnikach. Żeby w tym czasie ogarniać tyle samo płyt z poprzednich lat – jak u Mac Dre ,,24 hours in a day I need ten more”. Nic się z tym nie zrobi, więc trzeba po prostu ograniczyć słuchanie tej najnowszej muzyki, czasami pewnie kosztem perełek typu ,,Night Train”, ale cóż. Postanowienie szybkie i krótkie jak u VNM’a, dlatego recenzji krążków (wliczając w to epki) z 2010 będzie pojawiać się zdecydowanie mniej niż kiedyś. Myślę, że pojawi się jeszcze maksymalnie 6 może 7. ,,Death Is Silent” jest jedną z nich. Raczej nie ściągałbym tego materiału, gdyby nie fala pozytywnych opinii, która pojawiła się w internecie. Może to trochę dziwne, bo lubię Cunninglynguist, a Kno to dla mnie jeden z najlepszych producentów ostatniej dekady. W każdym razie pobrałem, posłuchałem i napisałem co nieco.

Sam tytuł albumu niesie ze sobą pesymistyczne przesłanie, które idealnie zostaje zaprezentowane i rozwinięte na płycie. Warto zwrócić na niektóre tytuły (tytuły, a nie tematy) kawałków, które nie pozwalają raczej przejść obok siebie obojętnie. Począwszy od wprowadzający nastrój ,,Death Is Silent” przez mocniejszy ,,Loneliness” oraz schyłkowy ,,Graveyard” do wręcz porażającego swoją wymową ,,I Wish I Was Dead”. Warstwa tekstowa oscyluje wokół przygnębiających, ponurych, smutnych i trudnych, ale zarazem będących nieodłącznym elementem naszego życia, tematów – zawody, rozstania, załamania. Kwestia śmierci jest naturalnie głównym motywem na krążku, a chociażby numer ,,Death Is Silent” daje słuchaczom jej opis. Kno przedstawia kostuchę jako niezwyciężoną, a zarazem podziwia ją. Dostrzegam w wersach wartość poetycką, a sporo z nich jest tak umiejętnie złożona, że nie pozwala o sobie zapomnieć. Lirycznie ogólnie jest bardzo dobrze, a klimat, jaki wprowadzają wszystkie linijki nie spotyka się na co dzień. Dodatkowo wielkie uznanie należy się perfekcyjnie wykonanym refrenom.

emotions are a token of the heart’s intent
but streaks on your cheek makes your heart resent
a man made of stone has nothing to say
when he can’t keep the nothing at bay
when my grandfather died, dry eyes no tissue
but damn, I miss you


Teksty tekstami, ale myślę, że prawdziwą siłą albumu jest brzmienie. Pewien ziomek, który też prowadzi bloga, którego lubię czytać, bo prawi do rzeczy i merytorycznie, napisał na temat oprawy muzycznej takie coś ,,Powiem ci tak, jak ta muzyka cię nie ruszy, to już nic cię nie ruszy”. Zgadzam się z tym w stu procentach. Łagodne dźwięki pianina czy gitary jak i wielu innych instrumentów tworzą wręcz przeszywającą atmosferę. Oczywiście dominują bity spokojne, wolne, refleksyjne. Są tak fantastyczne, że bez wahania zdecydowałem się pobrać wersję instrumentalną krążka i na pewno będę nie raz jej słuchał nocami, rozmyślając o życiu, bo jak Słoń czasem sam tonę w morzu złych myśli. Ciężko mi wskazać ulubiony podkład, bo musiałbym wypisać połowę krążka, a to bez sensu. W kwestii flow Kno raczej nigdy nie był mocarzem, ale dla mnie trzyma dobry poziom i nigdy nie miałem zastrzeżeń. Tak samo jest i tutaj. Ten raper ma łagodny głos, który świetnie pasuje do takich trudniejszych, poważniejszych i rozkminkowych tematów. Dlatego od strony wokalnej, mając na uwadze kwestie tematyczną, Kno wypada w samych superlatywach.

Wydawnictwo wręcz piorunująco przypomina mi ,,Never Trust The People” od Little Eskimos Jesus. Oba albumy łączy fakt, że są utrzymane w bardzo poruszającej, depresyjnej, dołującej atmosferze. Różnią się oczywiście innymi elementami, ale to nie temat porównawczy. Kno wydał świetną płytę, udowadniając, że jest wyśmienitym artystą, który jest w stanie wnieść sporo do tej muzyki, która niestety zaśmiecona jest wieloma brudami.. Słuchanie tego LP jako tła do grania na komputerze, gadania z kimś na gg to marnowanie czasu, bo nie da się wyłapać jego kwintesencji, jak nie skupi się w stu procentach. Niestety, ale ,,Death Is Sileni” jakoś nie powaliła mnie tak bardzo jak ,,Never Trust The People”, ale doceniam jej oryginalność, koncept i klasę.

9/10

piątek, 8 października 2010

C.O.S. - A Novel By Me

Kiedy 4 lata temu ja i kilku pewnych ziomów z pewnego forum internetowego o rapie mieliśmy pierwszy kontakt z muzyką C.O.S’a, był to raper w zasadzie nieznany w Polsce z genialnym debiutem na koncie. Obecnie mamy 2010 rok i Christopher, żeby nie powiedzieć, że jest znany przez każdego przeciętnego słuchacza rapu, to jest na pewno postacią rozpoznawalną o wiele bardziej niż kiedyś. Sam fakt, że na last.fm jest jego biografia dodana po polsku przez jednego z tych ziomów z tego forum, o którym pisałem (dzięki któremu zresztą zdobyłem link do ,,Novel By Me” oraz hasło, którego pozdrawiam, chociaż pewnie i tak tego nie przeczyta) świadczy o tym, że C.O.S. to już nie jest człowiek zagadka. Dobra, inna kwestia. Nie znam osoby, która podzielałaby moją opinię, że ,,The Whole Truth” wydany w 2007 roku jest lepszym albumem niż ,,Siccmade Rituals”. Zmierzam do tego, że zastanawiałem się, czy ,,A Novel By Me” przebije poziomem ostatni krążek reprezentanta Sacramento, co byłoby chyba naprawdę dużym szokiem dla mnie.

Każdy, kto miał wcześniej kontakt z muzyką Criminal’a Of Sac doskonale sobie zdaje sobie sprawę, jakiego typu tekstów może się spodziewać na materiale. Latynos to jeden z najlepszych raperów pod względem przekazu. Składa się na to kilka elementów, o których napiszę później, bo teraz należy skupić się na najważniejszym – liryki. Jakby ktoś chciał, abym znalazł słowo klucz, co do wersów tego artysty nie zastanawiałbym się długo – EMOCJE. Potrafi doskonale je oddać i to szeroką gamę od smutku przez tęsknotę po złość, ale głównie skupia się na smutku i jego pochodnych. Zarazem jednak jego treści nie tracą w żadnym wypadku powiewu ulicy, a wręcz gangsterki. Nie tylko potrafi świetnie balansować pomiędzy dwoma światami, ale kapitalnie spajać je ze sobą. Mało jest tego typu żołnierzy w rapgrze, którzy robią to tak genialnie. Wokół poziomu C.O.S.’a oscylują moim zdaniem jedynie Sir Dyno i South Park Mexican (nie zapomniałem o Cormedze i Betraylu, ale dla mnie to trochę inna kategoria). Historie serwowane na ,,A Novel By Me” mają także charakter osobisty, w końcu tytuł zobowiązuje do czegoś. Artysta zabiera słuchaczy w podróż po swoim życiu, zestawia ze sobą przeszłość i teraźniejszość, mówi szczerze, otwarcie i bez ogródek o swoich problemach, snuje refleksję nad egzystencją. Kurwa, mógłbym o tym pisać o wiele dłużej i tak naprawdę nic by to nie dało moje słowa na necie są niczym w porównaniu z linijkami C.O.S’a, które można posłuchać w słuchawkach. Dlatego też dzisiaj wyjątkowo, a nie zamierzam przytaczać żadnych fragmentów, bo po prostu nie czuję się godnym, aby robić z tekstów, które w ustach Latynosa brzmią powalająco, szarej papki, będącej w zasadzie jedynie zwykłym zestawieniem słów dla każdego, kto to przeczyta.

Teraz o elemencie, który ktoś mógłby uznać za zupełnie nieistotny dla kwestii, o której wspomnę, ale dla mnie gra ważną rolę. Element to brzmienie, a rola to przekaz. Chodzi mi o to, że o wiele inaczej słucha się przecież poruszającego tekstu na spokojnym bicie z sekwencją pianina niż na ciężkim, gitarowym rockowym podkładzie. Na płycie nie ma oczywiście ciężkich brzmień, ale muszę powiedzieć, że po pierwszym przesłuchaniu 2 tracki uderzyły mnie nieciekawym, powiedziałbym że wręcz plastikowym brzmieniem. Były to ,, What They Want” i ,,Showstoppa’Z”. Było to jednak pierwsze wrażenie i za drugim podejściem mi się spodobały. W każdym razie czym byłyby 2 zdechłe ryby w oceanie żywych? No Właśnie. Kapitalnych i świetnie pasujących do atmosfery panującej na albumie bitów jest mnóstwo. Są spokojniejsze i wolne jak ,,My Time” czy ,,Based Upon” (tutaj zostałem rozwalony, bo został wykorzystany sampel z numeru ,,Deceased Thugz” Betrayla) , a także dynamiczniejsze i mocniejsze jak ,,Dirty Game” czy ,,Nightmare”. Ogólnie produkcja w porównaniu chociażby do chyba najlepiej wyprodukowanego krążka w 2010, a więc ,,How I Got Over” może się wydać dla kogoś dziwna i niezbyt godna uwagi. Nie jest dziwna. Różni się od niej zdecydowanie, ale to dlatego, że jest po prostu specyficzna. Nikt o zdrowych zmysłach chyba nie wyobraża sobie C.O.S’a na podkładach The Roots.

Kolejnym i zarazem ostatnim elementem wpływającym na przekaz jest oczywiście nawijka. Flow, głos, dykcja. Muszę przyznać, że gracz z Sacramento nawija inaczej niż 8 lat temu. Na ,,The Whole Truth” zarapował ,,i ain’t sad now, my sadness turned to anger” i czuć to ewidentnie w jego melodeklamacji. Rapuje z chrypką, która wprowadza nutę złości. Świetne wokalne umiejętności nie pozwalają, aby słuchacz został pochłonięty całkowicie przez tę chrypkę i nie został poruszony podczas słuchania. Pokrótce chodzi o to, że C.O.S. po raz kolejny pokazuje, że umie łączyć ze sobą dwa przeciwne bieguny i potęgować ich moc. Dobiegam już pomału do końca tej recenzji, która objętościowo relatywnie jest duża, ale musiałem tyle napisać, bo materiał mnie zmiażdżył. Nawet spora ilość śpiewanych refrenów nie jest minusem. Doskonale pamiętam, jak równe 3 lata temu, kiedy zaczynałem studia licencjackie zostałem zmieciony z powierzchni ziemi przez ,,The Whole Truth”. Historia lubi się powtarzać. Zaczynam magistra (którego chyba nie skończę, ale to temat na zupełnie inną rozmowę) i zostałem zdeklasowany przez ,,A Novel By Me”. Jestem fanem Christophera i nic dziwnego, że moja recenzja może się wydać przesłodzona, ale jak coś dla mnie jest zajebiste, to o tym piszę. Nie ma zasady, że jak kogoś uwielbiam, to będę się jarał wszystkim co wypuści. Wystarczy tylko spojrzeć na to, co pisałem o ostatnich wydawnictwach KRS One’a. W każdym razie C.O.S. odwalił kawał dobrej roboty i zarzucenie jego najnowszej płyty na słuchawki czy głośniki to lekko ponad godzina odpłynięcia do innego świata.

10/10

niedziela, 3 października 2010

7L & Esoteric - 1212

Przystępując do słuchania tego materiału, zastanawiałem się, czy 7L z Esotericiem będą w stanie mnie jeszcze kiedyś czymś zaskoczyć i powalić na kolana. Chłopaki działają na scenie nie od tak dawna, bo od 1999 roku (oczywiście chodzi mi o czas wydawania pierwszego materiału, bo ogólnie już w 1992 próbowali nagrywać) i wydali aż 6 płyt (nie licząc solówek Esoterodaktyla, których pojawiło się też trochę), które przede wszystkim były skupione na bitewnych wersach oraz żywej produkcji. Nie trzeba być geniuszem dedukcji, aby dojść do wniosku, że prawdopodobieństwo spadku jakości artystycznej rapu przy tak dużej częstotliwości wydawania albumów, jest stuprocentowe. Dlatego też nie spodziewałem się niczego wielkiego po ,,1212”, a ostatnie solo Eso tylko utrzymywało w przekonaniu, że fajerwerków pewnie nie będzie, gdyż było bardzo słabe.

Mówiąc szczerze, pierwszy kawałek mnie zmiażdżył i zaskoczył. Nie było to żadne bragga, a dobry i ciekawy tematycznie numer. W ,,Retrospects” biały raper z Bostonu opisuje swoją historię i przygodę z rapem. Mówi czego dokonali wraz z swoim producentem, jakie wyróżniające kawałki nagrali, jak wyglądała ich sytuacja, jak byli odbierani itd. Inną nutą, która mnie zmiażdżyła jest ,,I Hate Flying”, w którym Eso w szczery i powiem, że przejmujący przynajmniej dla mnie sposób opowiada o tym, dlaczego boi się latać samolotami. Oczywiście Esoteric, to Esoteric i nie zabrakło typowych dla niego tracków, a więc bitewne wersy, wychwalanie swoich umiejętności, pojazdy na rywali. ,,For My Enemies” ,,Run This” czy ,,Aneurysm” są jednymi z takowych. Jednak muszę przyznać, że forma liryczna artysty jest co najmniej dobra, bo uderzył kilkoma naprawdę mocnymi linijkami. No i bardzo mi się podoba, że pojechał Waka Flocka (czyt. chujowego floresa) w ,,No Shots”. Gówno trzeba tępić. Szkoda, że nie wymienił jeszcze jakąś pochodną tego pseudo-rapera typu Gucci Mane. Podkreśliłbym także kolaborację z Inspectah Deck w ,,12th Chamber”. Jest to swego rodzaju powrót do korzeni, bo raper z Wu udzielił się na pierwszej produkcji firmowanej znakiem 7L & Esoteric ,,Speaking Real Words”.

you want me to relax on a plane
and it’s practically insane
everytime i fly i’m convince we’re going die in flames
see, a pass security endowed with all this rubbish


7L w zasadzie nigdy nie traktowałem jako wybitnego producenta, ale nazwanie go bardzo dobry jak najbardziej popieram, chociaż nie wszystkie bity, które wysmażył w swojej karierze (a tego było sporo) mu wyszły. W każdym razie album jest o wiele lepszy muzycznie niż ostatnia solówka jego partnera. Kiedy 7L jest w formie potrafi zrobić niesamowicie bujający, dynamiczny i zapadający w pamięć podkład. Idealny przykładem z omawianej płyty jest chociażby ,,No Shots” czy ,,Retrospects”. Ten drugi jest trochę spokojniejszy, ale oba są dla mnie wzorem na brzmienie niemal doskonałe. Refleksyjne brzmienie także się pojawia. Najlepiej to słychać w ,,I Hate Flying” z świetnie dogranym motywem skrzypiec. Dodałbym jeszcze ,,ZOO (Digital Exclusive), który jest okraszony dość mistycznymi i tajemniczymi dźwiękami. Szczególnie jego pierwsza część, ale pianino w drugiej także ma coś w sobie. Bardzo dobrze, że ten numer zamyka płytę, bo dostałem petardę na dowidzenia. No, ale pomyłek niestety nie brakło. Bity do ,,Run This”, ,,The Handle” to zdecydowanie najsłabsze ogniwa albumu. Esoterodaktyl zawsze potrafił latać po bitach jak pterodaktyl po przestworzach. W zasadzie powinienem napisać pierwszą część zdania w czasie teraźniejszym, bo nadal potrafi. Złote czasy już za nim, ale nadal nie mam się do czego przyczepić, bo jego nawijka ma przebicie, siłę i polot. Myślę, że Esoteric to jeden z takich raperów, których słuchając po prostu nie da się zasnąć.

Podsumowując powoli to wszystko, rzeknę tak. Tekstowo krążek jest dobry, solidny, niezły. Ciężko byłoby mi się do czegoś tu przyczepić, bo jest dawka szeroko pojętego braggadacio i kilka kawałków ambitniejszych (chociaż może powinienem użyć tutaj innego słowa) tematycznie, gdyby nie jeden fakt. To nie jest pierwsza płyta duetu. To, czego Esoteric dostarczył na ,,1212” nie brakuje na poprzednich albumach i brzmi świeżej, lepiej. Byłbym bardzo zadowolony, jakby owy materiał był pierwszym czy też jednym z trzech pierwszych w dyskografii artystów, ale tak nie jest. Muzycznie ogólnie jest także dobrze, ale nie walnę analogicznej gadki do powyższej o tekstach. Brzmienie, to brzmienie. Do tego podchodzi się inaczej i są inne kryteria w ocenianiu. Nawet jak technika klejenia bitów jest zbliżona do poprzednich albumów, to nie razi jak monotematyczność i powtarzalność w wersach. Zastanawiałem się sporo, jaką wystawić notę, bo z jednej strony znajduje sporo pozytywów na materiale, a z drugiej ILE MOŻNA? Postanowione. Gdybym to oceniał powiedzmy 2-3 lata temu, kiedy całościowo nie byłem tak syty (nie że znudzony, ale napchany) twórczością duetu, byłoby co najmniej 7.

6/10

wtorek, 7 września 2010

Del Tha Funky Homosapien - It Ain't Illegal Yet

Powiem na samym początku szczerze, że Teren Devon Jones, bo tak brzmi prawdzie imię i nazwisko rapera, ma jedną z najdziwniejszych, najśmieszniejszych i w sumie najgłupszych ksywek w tym przemyśle. Jednak pseudonimy nie grają roli w ocenianiu muzyki, dlatego Del może być spokojny o to, choć tak naprawdę to gówno go to obchodzi. Artysta tytułuje się kilkoma ksywkami w tym poza główną Deltron Zero, Dr. Bombay czy Del Diablo Diabolique. Jest bratem Ice Cube’a, reprezentuje Oakland i związany jest z obozem Hieroglyphics. Do nagrywania solówek powrócił w 2008 roku po ośmioletniej przerwie i wydał, nie licząc tego materiału, 3 płyty. ,,Eleventh Hour” oraz ,,Funk Man (The Stimulus Package)” to dla mnie porządna muzyka, natomiast ostatniego krążka Homosapiena i wspólnego wydawnictwa z raperam Tame One nie słuchałem. Albumu z Tame One’em już na pewno nie sprawdzę, bo nie lubię tego gościa. Przechodząc jednak do meritum sprawy, bo ten wstęp się trochę zbyt długo już ciągnie.

Jest kawałek retrospekcyjny ,,Excuse To Let Loose”, w którym Del przenosi słuchaczy do starych czasów i opowiada, jak to wtedy to wszystko wyglądało (Naturalnie jak Te Tris chodzi o rap), porównując z obecnymi, niekoniecznie lepszymi, czasami, w których hip hop stał się biznesem. Nie zabrakło także typowych rapowych naleciałości w stylu braggadacio w ,,That Feeling”, w którym artysta trochę się przechwalał, trochę zjechał słabych MCs, używając w numerze kilku ciekawych i niezłych porównań. W zasadzie na tym mógłbym zakończyć, bo warstwa tekstowa na ,, It Ain't Illegal Yet” raczej ogranicza się i oscyluje wokół tych dwóch tematów, oczywiście przedstawianych w różne sposoby. Hołdowanie muzyce rap i eksponowanie swojej osoby. Homosapien ma niewątpliwie umiejętności liryczne, ale ja tutaj ich nie czuje. Nie jest beznadziejnie, ale jak na niego co najwyżej przeciętnie.

I’m putting suckers on standby
doing things you and your man try
with great success, while they break their necks
perfect the lost art of dialect


Muszę przyznać, że podkład z ,, Spittin Sawblades” strasznie przypomina mi brzmieniowo Deltron 3030. Chyba dlatego, że nawet sampel z niego został użyty w jakimś bicie z albumu Deltrona. Nie dam sobie głowy urwać, ale wydaję mi się, że właśnie tak jest. Tak to spodobały mi się mocne bębny w ,,U Don’t Hear Me Tho”, ciekawy, ale niespełniający ostatecznie moich oczekiwań, motyw w ,, Hiero Mind Body Soul” oraz jedyny naprawdę bardzo dobry bit na tej płycie ,,Violate”. Jednak ogólnie warstwa muzyczna nie podoba mi się. Brzmi dla mnie tak jakby została zrobiona na szybko, na kolanie. Odnoszę wrażenie, że sporo bitów jest po prostu niedorobionych. Tak jakby producent przerwał pracę w połowie i stwierdził, że tak będzie dobrze, bo przecież coś jest. Nie wiem, kto pełnił rolę bitmejkera, czy był to Del we własnej osobie, czy może ktoś inny i raczej nie chcę się dowiedzieć. Czy wyżej wymienione wady raper z Oakland naprawia swoim flow? Niezbyt. Znaczy ogólnie jest poprawnie, solidnie i jak najbardziej słuchalnie, ale brakuje mi ognia. Braciak Cube’a nie hula po bitach tak jak robił chociażby dekadę temu, co było ewidentnie słychać na poprzednich solówkach, ale niestety w porównaniu do nich na ,,It Ain’t Illegal Yet” jeszcze obniżył loty.

Czyżby to znaczyło, że Del Tha Funky Homosapien już się wypalił? Czy to oznacza, że nowy Deltron 3030, który, wg tego co raper ostatnio mówił, już jest calutki nagrany i ma w najbliższym czasie (chociaż to pojęcie bardzo, bardzo względne), będzie niewypałem i lepiej, aby nigdy nie wyszedł? Mówisz może? Jakie może, kurwa, morze to rozstąpił Mojżesz jak rapował pewien Tomek z Elbląga. Ja liczę, że jak już wyjdzie nowa projekt, to Deltron Zero będzie imponował formą, pomysłowością, świeżością, a bity będą kosmiczne dosłownie i w przenośni. Nie zmienia to faktu, że przedstawiony krążek jest mizerny.

3/10

poniedziałek, 6 września 2010

Black Milk - Album Of The Year

Detroit to miasto, które pod względem rapu w ostatnich latach naprawdę poczyna sobie świetnie. Royce da 5’9”, Elzhi czy Illa J to bardzo dobre argumenty na potwierdzenie tego, o czym pisałem w pierwszym zdaniu. Jednak chyba o kimś zapomniałem? Tak, ale nie jest to ani Eminem, ani Esham. No Disrespect jak ta nuta od Potluck, ale po prostu to nie jest moja brożka. Mam na myśli oczywiście Black Milka, którego będzie dotyczyć owa notka. Koleś nagrywa od 2005 roku, wydał, nie licząc tego krążka, 3 płyty. Przygodę z jego muzyką zaczynałem od poprzedniego wydawnictwa sprzed 2 lat ,,Tronic”, które bardzo mi się spodobało. Jeszcze wcześniejszy ,,Popular Demand” mniej, ale i tak oczekiwałem, że ,,Album Of The Year” będzie mocnym uderzeniem.

Spotkałem się z opiniami, że Milk jest zdecydowanie lepszym producentem niż raperem, a na mikrofonie radzi sobie poprawnie, ale daleko mu do perfekcji. Faktycznie, do perfekcji brakuje, ale dla mnie MC z niego bardzo dobry. Potrafi odnaleźć się w stylistyce braggadacio, rzucić mocnym wersem, w stylistyce hołdującej muzyce rap i trochę też serwuje wolnych linijek na różne tematy, ale nie będę przytaczał jakie, bo bawić się w wyliczanki nie zamierzam. Jednak, aby ktoś nie powiedział, że nie ma konkretnie sprecyzowanych tematycznie tracków, to na przykład jest rozkminkowy ,,Distortion” poruszający kwestie radzenia sobie z śmiercią bliskich osób, bardziej chilloutowy ,,Oh Girl” czy też osobisty ,,Over Again”, w którym m.in. Black Milk przedstawia swoje życie z perspektywy artysty. Generalnie ja jednak sądzę, że głównym przesłaniem tego numeru jest pokazanie pewnej, będącej nieodłącznością egzystencji, schematopologii jak ten kawałek 15 minut. To Jeszcze Nie Koniec jak ten numer Tedego, ale ja na tym zakończę.

oh, yes, lost in the stress
fuck, I was taught by the best not by you
no, so, not wanna test
not like the rest never had it out of breath
flow, oh, next flow fly
to the next show when your ex might get exposed

it’s just business I feel good now
I’m at the point in my life I wish a nigga would now
so much support I bring the whole hood out
making undeniable music, nigga that’s no doubt

Byłem praktycznie pewny, że warstwa muzyczna, za którą oczywiście w stu procentach odpowiedzialny jest gospodarz albumu, będzie kapitalna. Czy faktycznie jest taka kapitalna, to nie wiem, ale chyba jednak tak, skoro ja nie mam jej nic do zarzucenia. Nie to, że jestem wyrocznią, ale nie będę za każdym razem pisał moim zdaniem. Przede wszystkim produkcja jest żywa, emanuje energią, siłą, mocą i świeżością. Eksperymentów brzmieniowych tutaj raczej nie ma, ale wszystkie bite są co najmniej solidne. Szczególnie wyróżniłbym ,,Warning (Keep Bouncing)”, ,,Closed Chapter”, ,,Gospel Psychodelic Rock”, ,,Welcome (Gotta Go)”, ,,365” oraz ,,Distortion”. W zasadzie mógłbym wypisać wszystkie podkłady, bo muzycznie jest wybornie. Muszę przyznać, że raper może nie do końca porywa, ale wywiera na mnie spore wrażenie swoim flow. Swobodnie, płynnie, bez zacinania śmiga po swoich bitach. Dodatkowo ma bardzo oryginalny akcent na wyraz rymowany i czasami zdarza się, że tak jakby go trochę wydłużał. Też odnoszę wrażenie, że delikatnie podczas rapowania rozciąga wyrazy. Dla mnie brzmi to naprawdę świetnie, a barwa głosu Black Milka także jak najbardziej mi się podoba. Wszystkie te elementy zebrane do kupy sprawiają, że jest moc.

Jestem jak najbardziej zadowolony, bo uważam scenę Detroit za jedną z najlepszych obecnie w całym tym rapie, a ,,Album Of The Year” utwierdził mi w tym przekonaniu, które ostatnio zostało trochę zachwiane, mając na uwadze słabą płytę Guilty Simpsona. Czarne Mleko na pewno nie zaniżył lotów po ,,Tronic” i cały czas nagrywa rap na wysokim poziomie. Owe dzieło na pewno nie będzie jednak moim albumem roku, ale może u innych słuchaczy tytuł krążka znajdzie potwierdzenie w ich osobistych klasyfikacjach.

8/10

niedziela, 29 sierpnia 2010

KRS One & True Master - Meta-Historical

KRS One to postać legendarna, która w tym biznesie jest już ponad 2 dekady. Opinie, co do ostatnich kilku lat scenicznej działalności Nauczyciela są podzielone ze wskazaniem na te negatywne. Ludzie zarzucają, że tylko pogrąża się, rozmienia na drobne dorobek przeszłości i powinien przestać nagrywać. Ja mam inne zdanie. Słuchacze mają także pretensje o monotematyczność, ale pretensje o nią czasami przybierają rozmiary jakiejś fobii, bo nikt mi nie powie, że na ostatnich trzech płytach Krisa (pomijam ten twór ,,Back to L.A.B.” oraz ,,Maximum Strenght”, bo pierwsze to pomyłka, a drugi materiał został nagrany, jak się nie mylę, pod koniec lat 90-tych) nie można znaleźć co najmniej 10 kompletnie różnych tematycznie kawałków. Osobiście liczyłem na rap niekoniecznie z najwyższej półki w zaskakującej konwencji, ale takiego KRS jak na ,,Hip Hop Lives” czy ,,Adventures In Emceeing”.

Parker generalnie porusza się po mniej więcej tych samych tematach, do których zdążył już przyzwyczaić słuchaczy w swojej karierze. Nie brakuje więc manifestowania swojej pozycji, niezłomności, kreowania się na zbawcę rapu, wytykania wad i szydzenia z obecnej kondycji rapu, odwoływania się do korzeni i starych czasów i tak dalej. Ja naprawdę nie widzę w tym nic złego (pomijając już, że wieczną zagadką pozostaje dla mnie, kim są ci wack rappers, o których The Teacha od paru lat tak nawija), jeżeli jest to przekazywane z werwą, pomysłowością, zacięciem, mocą i na dobrych bitach. KRS One nie spełnia tych kilku warunków w stu procentach, co zresztą nie powinno nikogo dziwić, ale nie jest fatalnie. Jakbym skończył na tym etapie, to ludzie, którzy zarzucają Blastmasterowi ciągłą powtarzalność tematów mogliby uznać swoje zwycięstwo. Jednak ja nie kończę, bo na płycie nie ma tylko i włącznie odgrzewania kotletów pod względem tematycznym i można dostrzec trochę oryginalności. Kiedyś napisałem, że faktycznie ten raper tworzy kawałki w taki sposób, że wdraża w nie swoją filozofię i charakterystyczny sposób myślenia. Idealnie na tym materiale widać to chociażby w ciekawych numerach ,,Palm & Fist”, ,,Meta-Historical” oraz częściowo w ,,Unified Fields”.

everything you see is a molecular structure
your home, you, your mother, your brother
molecules make up everything we sense is matter
everything’s molecular even you rappers
molecules are made by atoms coming together
some molecular structures are soft others tougher than leather, whatever
the molecular structure of things come from the atomic structure of things
now you gotta hear what I bring and what I sing clearly
we’re going through levels of string theory


Muszę przyznać, że jakbym nie wiedział, że krążek powstał w 2010 roku, to powiedziałbym, że są to chyba lata 90-te. Oczywiście mówię w tym przypadku o warstwie muzycznej, która mi przypomina nowojorski, dość minimalistyczny i stonowany klimat lat 90-tych. Pisałem w powyższej części recenzji, że jak artysta przekazuje nawet podobne treści, a robi to z werwą i na dobrych bitach, to naprawdę nie mogę uznać tego za coś słabego. Współpraca z True Masterem Krisowi wyszła tylko na dobre, bo bity, jakie wysmażył ten związany z Wu-Tangiem i muszę przyznać nieznany wcześniej przeze mnie producent, są solidne. Taką wisienką na torcie jest podkład do kawałka ,,He’s Us”, w którym uwaga swoją zwrotkę zarapował sam True Master. Pod względem flow jest cały czas dobrze. KRS One ma charakterystyczny mocny, pewny siebie styl nawijania i akcent. Nie można zarzucić, że ciągle jedzie na jedno kopyto, bo chociażby w ,,Murder Ya’” urozmaica rapowanie, wprowadzając jamajskie naleciałości w melodeklamacje.

Też, o czym nie wspomniałem wyżej, ciekawym zabiegiem, na który zdecydował się Kris, jest spora ilość skitów. Wliczając w to intro z outrem jest aż 9 skitów na 20 pozycji na całym albumie. Nie ździwie się, jak ktoś uzna ten zabieg za niepotrzebny i potraktuje skity jak zapychacze. Ogólnie też bym tak pewnie powiedział, ale w tym przypadku sytuacja jest inna. Skity tworzą dla mnie świetne przerywniki pomiędzy normalnymi trackami, które można potraktować jako przerwy na krótkie, nie rapowane i nie rymowane wykłady. Kończąc, powiem tylko, że ,,Meta-Historical” to dość dobra płyta, ale Nauczyciela stać na więcej.

6/10


sobota, 28 sierpnia 2010

ShinSight Trio - Somewhere Beyond the Moon

Jak wskazuje nazwa, w skład zespołu wchodzi trzech ludzi. Są nimi producent Shin Ski, raper Insight oraz DJ Ryow zwany także jako Smooth Current. Zadebiutowali w 2006 świetnym albumem ,,Shallow Nights Blurry Moon”, który śmiało można uznać za jeden z najlepszych łączących jazz z rapem. Insight to bardzo wszechstronny artysta, który także zajmuje się produkcją oraz djing'iem i ma na koncie kilka projektów solowych. Pochodzi z Bostonu. Shin Ski, co pewnie nie trudno się domyśleć, pochodzi ze wschodu, a konkretnie z Japonii. Tak samo sprawa wygląda z DJ Ryow’em. Liczyłem na po prostu solidny materiał, bo w końcu to nie jest ekipa bez potencjału.

Treści, które można usłyszeć na krążku są różnorodne, ale charakteryzują się tym, że są głównie zaangażowane. Zresztą sama ksywa reprezentanta Bostonu zobowiązuje do przekazywania w tekstach wartościowych rzeczy. W numerze ,,Teamwork” poruszona jest kwestia siły zespołu. W kupie zawsze jest raźniej, lepiej, są większe możliwości i można o wiele więcej osiągnąć. Jeden drugiego wspomoże i mimo przeciwności losu da rade dosięgnąć zamierzonych celów. Bardzo dobrze pasują tutaj cuty z Brand Nubian ,,One For All”. Track ,,Only As Serious As You Make It” zabiera słuchacza w podróż po przeszłości Insighta. MC opowiada o różnych etapach swojego dorastania i wydarzeniach z nimi związanymi. Nie jest to tak naprawdę dołujący numer, bo ogólnie niesie pozytywne przesłanie. Interesującym kawałkiem jest także ,,Where’s There a Moon That Is Mine”, który jest głęboką refleksją, która moim zdaniem mówi, że każdy ma jakieś miejsce i funkcje w życiu tylko musi tego poszukać. Tak to można usłyszeć miłosny ,,R&B Song” czy braggagowy ,,You Got Soul”. Oczywiście na tym zawartość liryczna płyty się nie kończy, ale kończy się moje pisanie o niej.

unique qualities single out this individual
up late at night doing things so original
painting, innovating, writing rhymes

never find me waiting for a wave of popularity
whenever in a zone, there’s no other who can challenge me
casually, as vocabulary spills, I write what others may bite


Warstwa muzyczna jest dopracowana, przesiąknięta jazzem, miękka, przyjemna dla ucha i naprawdę można po ciężkim dniu odprężyć się przy niej. Jest momentami tak fantastyczna, że rapowanie schodzi na drugi plan i człowiek zachwyca się brzmieniem. Nie ma tutaj nawet średniego bitu, chociaż ,,You Got Soul” niezbyt mi podchodzi. Tak to szczególnie genialne są ,,Cool Mellow”, ,,Wheres There a Moon That Is Mine” oraz ,,Teamwork”. Odnoszę wrażenie, że rapująca część ShinSight Trio leciuteńko sepleni. Nie jest to tak widocznie jak u Cormegi czy Kool G Rapa i w żadnym stopniu nie przeszkadza mi w słuchaniu. Co więcej, czyni je o wiele przyjemniejszym, bo artysta ma charakterystyczny flow przez to. Wydawało mi się, że w ,,You Got Soul” Insight próbował polecieć po bicie w stylu Rakima, ale nie wiem, czy naprawdę było to zamierzone, czy tylko takie błędne wrażenie odniosłem. W każdym razie, jak to było celowe, to niezbyt wyszło. Jednakże ogólnie MC spisuje się co najmniej dobrze.

Materiał bardzo przypadł mi do gustu i sądzę, że jeszcze kilka razy go posłucham. Co najważniejsze jest równy, na razie żaden numer nie znudził mi się, a przesłuchałem trzy razy i nie sądzę, że jakiś usunę z tracklisty. Nie wiem, czy jest to lepszy album od poprzedniego, ale na pewno nie można stwierdzić, że chłopaki obniżyli loty. Fajna płyta i na pewno jedna z lepszych, jakie miałem okazje słuchać w bieżącym roku, ale raczej nie wróże jej wejścia do czołowej dziesiątki na koniec roku. Insight to ciekawy zawodnik i może skuszę się, aby ściągnąć jakieś solowe projekty od niego.

8/10


sobota, 21 sierpnia 2010

LMNO - fOnk Garden

LMNO, o którego albumie ,,Tripping On This Journey” pisałem dokładnie 10 dni temu, mnie zaszokował. Wydawało mi się, że przedstawiona produkcja jest jego szóstą solówką. Jak się okazuje członek Visionaries w 2010 roku postanowił wydać aż 10 płyt, a ,,Tripping On This Journey” to ostatnia, jak do tej pory, z nich. Mówiąc szczerze zniesmaczyło mnie to, bo bez względu jak bardzo utalentowany czy płodny może być artysta, to wypuszczanie 10 krążków w przeciągu 12 miesięcy jest niezbyt mądre. Chciałem sprawdzić jakieś dokonania LMNO w wcześniejszych lat, ale postanowiłem pobrać jeszcze 2 albumy z tych, które ujrzały światło dzienne w bieżącym roku. No i teraz mamy ,,fOnk Garden”, którego okłada bardzo mi się podoba.

Pierwszy kawałek na płycie, a więc tytułowy ,,Fonk Garden” nasunął mi myśl, że będzie to konceptowy materiał, którego głównym tematem będzie ogród. Sam numer przedstawia wizje ogrodu, jako oazę spokoju, wymienione są elementy znajdujące się w nim. Na przykład wiatr jest rytmem, a nasiona stają się bitami i tak dalej. Drugi track uświadomił mnie w przekonaniu, iż jest to koncept album. Jednakże reszta numerów (w zasadzie poza ostatnim)
zweryfikowała wszystko i nie sądzę, by ,,fOnk Garden” można nazwać płytą, w którym występuje jakiś główny motyw przewodni. Pozostałe pozycje na płycie tematycznie oscylują mniej więcej wokół prywatnych, wcale nie płytkich przemyśleń LMNO. Koleś ma po prostu własny styl i dobrze się w nim odnajduje.

big ups to inner peace
we demand land for food and awards to seize
let’s increase tender stay fitted
fully committed to upliftment let’s live it

the heart is a target in this firing reign it’s art of strange
maintain its complex try to be simple and plain


Produkcyjnie żeby nie powiedzieć, że jest słabo (bo w sumie nie jest) to jest średnio. W zasadzie żaden podkład poza ,,Fonk Garden” oraz ,,Fonk” nie zrobił na mnie wrażenia, nie zatrzymał przy sobie na dłużej. Głównie tempo bitów nie jest szybkie, ale nie można rzec, że brzmienie na albumie jest całkowicie łagodne i miękkie. Trochę tutaj takich sztywniejszych dźwięków, które jednak tym razem zupełnie nie trafiły w mój gust. Znajdują się też totalne nieporozumienia np. ,,Plant Seeds”. O flow w zasadzie mógłbym napisać to samo, co w przedstawianiu ,,Tripping On That Journey”. Rapuje spokojnie bez żadnego wydziwiania. Zdecydowanie najbardziej jego nawijka podoba mi się na pierwszym i ostatnim kawałku czyli na tych, które mają naprawdę udane bity.

Ogólnie jakoś nie jestem zadowolony. Jak do poprzedniej płyty LMNO wracałem sobie jeszcze z 2-3 razy po recenzji i słuchałem całej bez wyrzucania jakichkolwiek numerów z listy, co tylko pokazuje, że to bardzo wyrównany materiał, tak w przypadku ,,fOnk Garden” będę raczej wracał tylko do dwóch tracków. Całościowo nie jest to słaba płyta, bo na pewno plusem są ciekawe teksty rapera i charakterystyczne flow, ale produkcyjnie mi nie siada zbytnio. Dam ocenę, której jeszcze nie dałem żadnemu przedstawianemu krążkowi.

5/10


PS: Niestety, ale tylko na youtube jest ten numer, który uważam za najsłabszy na płycie, ale lepsze to niż nic, bo w porównaniu do takiego Gucci Mane'a to jest mistrzostwo świata.
PS2: Gawi, koleżko, jak to czytasz, to zapodaj mi hasłem do albumu Subway, bo jest potrzebne. :)

środa, 11 sierpnia 2010

LMNO - Tripping On This Journey

Postanowiłem sprawdzić ten materiał z dwóch powodów. Po pierwsze dość dawno (tydzień dla napaleńca to naprawdę sporo) nie słuchałem niczego nowego z 2010 roku, mimo że wyszła płyta Kanye Westa, ale ja słuchać jej nie ma ochoty zbytnio. Po drugie bardzo zaciekawiła mnie okładka, a ja mam tak, że jak okłada czy tytuł krążka wydadzą być mi się interesujące to sprawdzam jego zawartość. Ksywa LMNO nic mi nie mówiła, ale kiedy tylko poszukałem w internecie, to wszystko stało się jasne. Artysta to członek Visionaries, a więc ekipy z Los Angeles, którą w sumie lubię. Dwóch pierwszych albumów niezbyt, ale dwa ostatnio bardzo. Nie skojarzyłem tego zawodnika dlatego, że w Visionaries jest aż sześciu ludzi i bardzo dawno nie miałem z nimi kontaktu. Prezentowany materiał jest już szóstym solu w dorobku LMNO.

Tekstowo album spisuje się naprawdę bardzo dobrze. Z takich ciekawostek z życia prywatnego można usłyszeć, że raper ma żonę i uważa się za cholernie dobrego meża. Ogólnie potrafi uderzyć całkiem mocnym punchlinejnem, ale do bitewnych zawodników go zaliczyć nie można. Przechodząc do poszczególnych kawałków, to jest np. ,,Hard To Do”, którego motywem głównym jest determinacja w dążeniu do celu, a LMNO manifestuje swoją niezłomność. ,,Blast Off” można uznać za taką ogólną refleksję artysty na temat świata, a raczej życia. Nie jest ona jednak zbyt pozytywna. W ,,Face To Face” poruszona jest kwestia mówienia prawdy w oczy, a przykładem, który udowadnia, iż gospodarz albumu jest niebanalny i pomysłowy jest ,,Rhyme Animal”. Reprezentant Long Beach przyrównuje w nim rapgrę do zoo (oczywiście nie chodzi mi o ten żenujący portal, chociaż to jest także niezłe zoo, ale z samymi niedorozwiniętymi małpami), gdzie każdy raper jest innym zwierzęciem. Tematycznie jest jeszcze różnorodniej, a sprawy, o których mówi LMNO nie są płytkie. Muszę powiedzieć, że wywarł na mnie dobre wrażenie szczególnie pod względem bycia błyskotliwym obserwatorem, ale i Nie Tylko jak tłumaczył się VNM’owi Bober.

timing is everything caught me on schedule
no punk, I’m punctual, functional keeping coherent

no one’s untouchable, we’re all vulnerable

you’re listening to a different breed
till they chop down the forest making home in the trees
terrestrial instincts support lifespan
you know some of us bump heads like rams
work hard as ants with head up like a giraffe
sounding like hyenas when we laugh


Głównie podkłady są w niezbyt szybkim tempie, ale nie oznacza to, że są wszystkie są spokojne i odprężające. Dla potwierdzenia tego, o czym mówię wystarczyć zahaczyć o ,,Blast Off” z mocnym werblem czy zbliżonym do niego ,,All Out”. Należy zaznaczyć, że tego typu bitu idealnie współgrają i pasuję do flow artysty, które trochę przypomina mi Evidence. Na pewno LMNO ma bardzo dobry, mocny akcent wyrazowy i wyraźną dykcję. Czuję dużą pewność w jego nawijcę. Widać, że swobodnie czuje się na bitach, co tylko czyni słuchanie przyjemniejszym. W jednym tracku nazwał swoje flow ,,robotycznym”, ale ja osobiście jestem jak pewna debilka z Big Brothera – zajebiście daleki od użycia tego przymiotnika. Generalnie mimo że nie urozmaica jakoś niesamowicie pływania po podkładach, flow to niewątpliwie atut artysty. Chociaż, jak ktoś niezbyt przypada za melodeklamacją w stylu Evidenca (nie mówię, że LMNO jest nim w stu procentach jak lider Dilated Peoples), to może mieć pretensje.

Ogólnie płyta sprostała moim oczekiwań, bo liczyłem na dobry rap, gdyż Visionaries to lubiana i sprawdzona przeze mnie marka. Dobre brzmienie, mimo że bez większych fajerwerków, ładnie podane wersy za pomocą solidnego flow i przede wszystkim interesujące tematy i ich różnorodność. Chociaż wiadomo, że tak naprawdę wszystkie truskule rapują tylko o tym, jak na to świecie jest im źle, bo są smutni i zazwyczaj robią kawałki bragga, w których przechwalają się, jak to mają laski, porządne dupy, które okazują się sukami. Ja jednak jakoś mam inne zdanie na ten temat i chętnie sobie sięgnę po coś z wcześniejszych dokonań LMNO i zobaczymy. ,, Tripping On This Journey” to solidny materiał, jednak mnie nie porwał i ostatnio doszedłem do wniosku, że jestem trochę zbyt łagodny w ocenianiu albumów, dlatego trzeba to zmienić.

7/10


PS: Pamiętajcie gangsterzynki - ,,loaded guns, drug funds, getting shot are not elements of hip hop"

środa, 4 sierpnia 2010

Escape Artists - Coming Of Age

Tak naprawdę prezentowany materiał to mój pierwszy kontakt z muzyką zespołu o dość wymownej nazwie. Niestety nie ma w internecie (a przynajmniej ja się nie doszukałem, chociaż tak na serio to nie szukałem gruntowanie) zbyt wiele informacji na temat Escape Artists. Pewnym jest, że ,,Coming Of Age” na pewno nie jest debiutem formacji, bo począwszy od 2000 roku wydali kilka płyt. Reprezentują Południową Kalifornię, ale nie znalazłem informacji, które miasto. Jednakże, uprzedzając już zawartość krążka, w intrze padają słowa ,,city of angels”, więc pewnie pochodzą z Los Angeles. W skład grupy wedle discogs wchodzą Aamir, Xczircles oraz Ahmuse, która jest kobietą. Natomiast na ich myspace wymienieni są tylko dwaj pierwsi artyści, a to jest pewniejsze źródło, bo w końcu pochodzi bezpośrednio od chłopaków. W każdym razie byłem przygotowany na porcję dobrego rapu, którego przecież Lil Wayne mi nie dostarczy.

No i lirycznie Aamir oraz Xczircles zaprezentowali się z bardzo dobrej strony. Ich linijki mają w sobie sporo literackości oraz poetyckości, co jednak niestety (albo stety) równa się z tym, że nie są super łatwe w odbiorze i jednoznaczne. Znajdują się tracki na albumie, które wymagają dłuższej rozkminy np. ..Dippin’” czy ,,Walk Away”. Ogólnie na płycie mieszane są różne tematy ze sobą. Można usłyszeć przemyślenia na wiele tematów w tym oczywiście świata, życia i trudności z nim związanych, a wersy serwowane przez raperów mają nierzadko charakter niezbyt optymistyczny, a prawie zawsze osobisty. Na pewno mimo częściowych trudności w interpretacji, nie mogę powiedzieć, że teksty są nieprzemyślane, bo tak nie jest. Jednak całościowo nie jest to materiał dla każdego pod tym względem. Ja osobiście nie byłem na początku zbyt zachwycony z takiego obrotu spraw, mimo że jest kilka numerów, które polubiłem i bez problemu rozkminiłem np. ,,Somebody”, który jest utrzymany w dość przygnębiającej i zarazem osobistej stylistyce czy ,,Forever” traktujący na temat relacji z ukochaną osobą. Z drugiej strony sądzę, że praktycznie każdy track można interpretować na swój sposób.

it’s just wordplay, the way each sentence falls
like walking the Endless House with your senses turned off
just feel around and nod your head to the sound
echo been through the days and waves underground
it’s auto-matic just from my speakers
so take off them headphones and take up the receiver


Muzycznie za to krążek prezentuje się wybornie. Już pierwsze dwa tracki zapowiadają, że poziom produkcyjny ,,Coming Of Age” będzie co najmniej bardzo dobry. No i tak właśnie jest przez pozostałą część płyty. Nie ma w zasadzie bitu, który uznałbym za słaby czy nawet średni. Słychać, że podkłady zostały dopracowane, dopieszczone i wszystko zapięte na ostatni guzik. Jeden koleżka powiedział na temat tej kwestii takie zdanie: ,,Jestem na piątym utworze i póki co, produkcyjnie ta płyta zjada wszystko, co wyszło w tym roku”. No i muszę przyznać, że jest w tym ziarnko prawdy. Nie popieram w stu procentach tego zdania, ale jest ono o wiele bardziej logicznie niż stwierdzenie (które powinno być traktowane jako żart i to w dodatku beznadziejny): ,,Ten mixtape zje 90 procent albumów, które wyszły do tej pory w 2010” na temat nowego wydawnictwa Lil Wayne’a. Wracając do oprawy muzycznej to dominują wyraźne, ale głównie spokojne dźwięki (chociaż taki ,,Lazertag” jest dość mrocznawy) i nierzadko przewijają się kapitalnie ułożone sekwencje klawiszy i innych brzmień. Flow artystów różni się od siebie. Jeden nawija z nutą chaotyczności i głębokim głosem, ale idealnie dopasowuje się do klimatu podkładów, natomiast drugi nie ma jakoś bardzo charakterystycznego sposobu rapowania. Nie znaczy to, że nie potrafi nawinąć z emocjami, bo one w nawijce zarówno Aamira jak i Xczirclesa są obecne. Niestety mam problem, bo nie wiem, który jest który.

No cóż. Generalnie jestem materiałem zaskoczony, bo liczyłem na dobry rap i się w sumie nie zawiodłem, ale… Konwencja liryczna płyty mnie zaskoczyła i faktycznie ona za pierwszym słuchaniem trochę mnie odepchnęła, ale jak słuchałem już za drugim razem było lepiej, a jak za trzecim to jeszcze lepiej. Po prostu trzeba krążkowi dać kilka szans i wsłuchać się w niego, aby docenić. Brzmieniowo to niewątpliwie jeden z najlepszych albumów, jakie do tej pory ujrzały światło dziennie w 2010 roku. Ogólnie jestem zadowolony, chłopaki to dość oryginalny duet, którego muzyka wybija się zdecydowanie ponadprzeciętność nie tylko stylem, ale i jakością, dlaczego też ściągnę sobie jakiś wcześniej materiał od Escape Artists. Po pierwsze sprawdzeniu dawałem 6/10, po drugim 7/10, więc nie trudno się domyśleć, co będzie teraz.

8/10

PS: Tym razem obejdzie się bez linka do jakiegoś kawałka, bo na youtubie nie ma nic.

wtorek, 27 lipca 2010

Arrested Development - Strong

To pierwszy raz, kiedy opisuję płytę nie bezpośrednio po jej pierwszym sprawdzeniu. Materiału słuchałem mniej więcej na początku miesiąca, ale byłem wtedy zbyt pochłonięty innymi sprawami związanymi z blogiem, aby poświęcić trochę czasu na niego. Arrested Development to pionierska ekipa na Południu, jeżeli chodzi o alternatywny (nie użyję słowa ambitny, bo przecież fani gangsta-rapu by się popłakali z wkurzenia) rap i na pewno najważniejszy (niekoniecznie najlepszy) zespół tworzący w tym nurcie na trzecim rapowym wybrzeżu Ameryki. ,,Strong” to szósty oficjalny krążek w dorobku chłopaków, chociaż patrząc na wiek Baba Oje należałoby się poważnie zastanowić, czy wyraz ,,chłopaków” tutaj pasuje. W każdym razie przechodzę do konkretów.

Tematycznie jest to wielowątkowy album i znajduje się tam m.in. numer dedykowany zawistnym ludziom, którzy myślą, że są najważniejsi i wszechwiedzący, a tak naprawdę jest na odwrót - ,,Haters”, track mówiący o nieustannym mijaniu czasu i zmianach, w którym życie pokazane jest jako szlak, którym podążają ludzie cały czas, ale nie mają pojęcia, gdzie dotrą - ,,The World Is Changing”, kawałek z społeczno-politycznym przekazem ,,Let Your Voice Be Heard”, pozycja typowo miłosna poświęcona wymienianiu zalet i opiewaniu dziewczyny - ,,So Authentic” czy (uwaga!) nuta, która zachęca do dbania o środowisko i przedstawia jego dobre strony - ,,Greener”. Niesamowicie zaskoczył mnie ten że fakt istnienia takowego numeru, ale jest to pozytywne zaskoczenie. Chociaż wiadomo, że tak naprawdę to są metafizyczne bzdury dla ograniczonych truskuli i lepiej iść zabijać płody oraz palić blunty zawinięte w kartki Biblii z Eshamem. Kilka linijek:

good morning, i’m raising, call me Kanye East
I’m flying at a point I was a dying breed

baby, you’re my lady, I was crazy last weekend
you can Beyonce me and say ,to the left’
or Ciara me and tell me to do the two steps
or Rihanna me and be my umbrella
I’m not a gangsta yet, I’m a good fella


Produkcyjnie jest naprawdę bardzo dobrze i przede wszystkim ciekawie aranżacyjnie. Na płycie dominują głównie żywe instrumenty, co jest przynajmniej dla mnie niesamowitym plusem tego materiału. Tempo podkładów jest różne. Bit z mocniejszym i agresywniejszym uderzeniem jest w ,,Haters”, a taki łagodniejszy i przyjemniejszy w brzmieniu ,,Greener”. No i można by tak jeszcze powymieniać. Co do płynięcia po podkładach to nie mam się do czego przyczepić. Jest poprawnie, wyraźnie i raczej nikt nie powinien narzekać. Jednak to nie wszystko, bo są również nuty, w których brak jest klasycznej melodeklamacji, a zastępuje ją śpiewanie np. ,,The World Is Changing” czy fantastyczny ,,We Rad We Doin' It” i mi się tego przyjemnie słucha. Generalnie śpiew jest obecny na płycie i nie każdemu to może przypasować, ale znając styl Arrested Development nie należy być wielce zdziwionym.

Kończąc to wszystko pomału, powiem tylko, że to przyjemna płyta. Grupa zaprezentowała się z dobrej strony zarówno pod względem muzycznym jak i tekstowym. Jestem pewny, że ludzie, którzy ich lubią, będą prawie w pełni ukontentowani po odsłuchaniu. Dlaczego napisałem, że prawie w pełni? Ano dlatego, że w numerze ,,Granola Girl” jest autotune, a autotune i Arrested Development to jak King Gordy i dobry rap. Chociaż, jak słucham tego po raz kolejny, to ten autotune mi aż tak bardzo nie przeszkadza, ale nadal traktuje go jako plamę. Jednak nie ma co być niesamowicie ostrym, gdyż sam fakt, że chłopaki (no dobra… i dziewczyny) po w zasadzie dwóch dekadach istnienia na scenie są w stanie nagrać album takiej klasy zasługuje na uznanie.

8/10


PS: Babeczka z refrenu nie wygląda zbyt okazale, ale śpiewa bardzo ładnie i to najważniejsze :)

piątek, 16 lipca 2010

A.G. - Everything's Berri

A.G. - tak to ten A.G.! Od Showbiza, od D.I.T.C. i z Nowego Jorku. Na scenie obecny praktycznie od początku lat 90-tych, a więc teraz stuka mu już druga dekada i można go spokojnie uznać za weterana. Przynajmniej 2 pierwsze pełnowymiarowe albumy firmowane jako Showbiz & A.G. warto znać, bo to porcja świetnego rapu. Oczywiście, jak ktoś ich nigdy nie słyszał nie musi się czuć gorszy, bo nie wyznaję zasady ,,to jebana klasyka, a Ty musisz to znać”. Mówiąc szczerze losem chłopaków przestałem się interesować jeszcze będąc w liceum i zaskoczyłem się, kiedy przeczytałem, że wydali wspólną epkę w 2007 roku, a A.G. ma na swoim koncie dwie solówki. Tak, solówki wydane zostały w kolejno 1999 i 2006 roku, ale po prostu nie miałem pojęcia, że A.G. je nagrał. Trwałem w przekonaniu, że ,,Everything’s Berri” to jego solowy debiut sceniczny. Natomiast rok temu pojawił się wspólny projekt z O.C., który nie zawiódł mnie, ale jakoś nie przyciągnął na dłużej. No to już przechodząc do omawianego materiału.

W sumie to nie spodziewałem się tego po A.G., ale lirycznie jest także ulicznie. Nie jest to żadna wyszukana i brutalna gangsterka, jaką mogą poszczycić się agresywni Latynosi z Bay Area na przykład Crooked (to nie jest atak, lubię go, serio), to jednak klimat osiedla jest wyraźnie zaznaczony. Chociażby kawałki ,,Infected” oraz ,,On The Block” ładnie go odzwierciedlają. Tak, atmosfera brudnych dzielnic Nowego Jorku, ale mimo wszystko niestety nie brzmi to tak świeżo, jakby brzmiało w latach 90-tych. Z drugiej strony są tracki łagodniejsze tematycznie, gdzie gospodarz płyty mówi np. o dziewczynach - ,,Tweet Heart”, ,,No She Didn’t” czy o potrzebie wyluzowania się, ale także ma temu towarzyszyć płeć przeciwna - ,,I Wanna Chill”, czy wyluzowania się w inny sposób, zaznaczając zarazem pogardę wobec klubów - ,,Fuck The Club”. Pokaz dość przyzwoitego braggadacio artysta zaserwował w ,,Destroy Rebuild Repeat”, chociaż mimo wszystko nie było ono bardzo ekspresywne. Ja bynajmniej nie miałem siniaków na twarzy po punczach A.G., jak miewam po np. tych autorstwa Big L’a. Przywołanie Lamonta nie było bezcelowe. Wyróżniłbym także dość poruszający numer, w którym artysta zastanawiam się, dlaczego inni odeszli (np. Big Pun czy wspomniany wyżej Big L) z tego świata, a on nadal jest na nim. Trochę wersów:

I’m infected, living in the Bronx
poverty and crime on my mind
attitude that came was injected
so I’m numb to the pain I’m infected
my man said it’s human nature
demons make haters, angels try to save ya

imagine if I wasn’t influenced by Mr. Magic
imagine if Finesse thought I was trash


Głównie warstwa muzyczna jest spokojna, bez żadnych ostrych, mocnych czy zmuszających do bujania głową podkładów. Jednakże są różne poziomy owej spokojności. Idealnym, moim zdaniem, bitem na zjaranie się (chociaż nie palę) i odpłynięcie jest ,,I Wanna Chill”, zresztą A.G. sam wspomina w tekście na temat marihuany. Można usłyszeć także spokojny, ale nie już tak wrzucający w trans bit np. ,,Remand Me On My Stay”. Także wolnym i spokojnym (trochę chyba za dużo powtarzam to słowo) jest podkład w ,,Destroy Rebuild Repeat”, ale tutaj niesie on ze sobą nutkę mroczności. Jak widać, niby wszystko w jednym klimacie, jednak czuć zróżnicowanie. Chociaż z drugiej strony słuchanie albumu za którymś tam razem może okazać się meczące przez to. No i mimo wszystko jakość podkładów pozostawia wiele do życzenia. Podoba mi się głos rapera, który jest głęboki, niski, momentami można by rzec, że ciężkawy i na pewno wyróżnia się. Przebicie przez bity artysta ma bezwątpienia. Głównie płynie bez większych akrobacji i dlatego nie mogę pochwalić go za wielkie umiejętności techniczne. W każdym razie powolny flow też jest spoko.

Kończąc wspomnę o defektach. Lekką wadą albumu jest fakt, że kawałki są niestety dość często zbyt krótkie. Jak naprawdę fajnie i przyjemnie słucha mi się tego, jak płynie artysta, jak rymuje czy choćby samych bitów, to jednak numery kończą się zbyt prędko, a ja chciałbym jeszcze chociaż tych 30 sekund. Także brakuje mi tutaj ogólnej świeżości. Zarówno pod względem tekstowym jak i muzycznym. Niby nawet dobrze się tego wszystkiego słucha razem, ale jednak nie sądzę, że jest to materiał, który przetrwa próbę czasu i raczej na pewno zostanie szybko zapomniany, a przynajmniej przeze mnie. ,,Everything’s Berri” niestety nie podsienie poziomu rapu z Nowego Jorku, ale jest to dostateczna z plusem płyta na dostatecznych, kurwa (czaj aluzję), bitach.

6/10

czwartek, 15 lipca 2010

Rakaa - Crown of Thorns

Od ostatniej oficjalnej płyty Dilated Peoples minęły 4 lata. Evidence zajął się solową karierą, wydając 2 udane albumy, a trzeci jest zapowiedziany na ten rok, natomiast druga rapująca połowa ekipy (bo oczywiście trzecim członkiem, o którym nie można zapomnieć, jest DJ Babu), a więc Rakaa, musiał czekać trochę dłużej od swojego kolegi na wydanie solówki. Rok 2010, początek lipca i ,,Crown of Thorns” jest już dostępna w rapidshopie, w którym Borixon nie kupuje płyt Tedego. Nie miałem jakiś wygórowanych oczekiwań, ale liczyłem na solidny materiał, bo Dilated Peoples to jeden z moich ulubionych zespół z Zachodu. Chociaż wiadomo, że Raaka i Evidence nie umieją rapować, przymulają i jarają się tylko nimi ograniczeni truskule, a słuchacze o szerokich horyzontach już dawno z nich wyrośli i słuchają horrorcoru oraz Dirty South, o których truskule nie mają żadnego pojęcia i hejtują dla zasady.

Usłyszeć można ciekawy konceptowo numer ,,The Observatory”, w którym artysta wciela się tak jakby w przepowiadacza przyszłości i mówi o rzeczach, które jego zdaniem, zdarzą się w najbliższym czasie. Jego wizje nie są jednak zbyt optymistyczne. Chociaż muszę powiedzieć, że mam pewne wątpliwości, czy dobrze zinterpretowałem ten track. Także jest pomysłowy ,,Human Nature (Now Breathe)”, w którym raper podkreśla ważność, znaczenie oraz siłę przyrody. Dobrą zwrotkę zarapował także gościnnie występujący KRS One – w swoim stylu, po prostu The Teacha, chociaż wiadomo, że Kris rapuje każdy kawałek o tym samym od kilku lat, bo tak mówią słuchacze Dirty South i horrorcoru doskonale znający jego płyty, a język angielski lepiej niż Miodek polski, więc ich trzeba się słuchać! Głównie właśnie powyższe 2 kawałki chciałem wyróżnić. Tak to Rakaa nawija trochę na temat siebie, otaczającej go rzeczywistości (tutaj podkreśliłby ,,Eyes Wide”), troszczę poważniejszych spraw (,,Mezcal”), osobistych rozterkach (,,Upstairs”) i można znaleźć mocniejsze, bitewne linijki.

in a room full of mirrors I sit and reflect
so I can correct any defects
earth told me I can be more emo
then I just laughed and said ,fuck that’, we need more Preemo


Generalnie warstwa muzyczna mnie zaskoczyła, bo okazała się być ostrzejsza i bardziej uderzająca niż się spodziewałem. Oczekiwałem głównie spokojnych podkładów, a tutaj jest trochę inaczej. Oczywiście nie mówię, że wszystkie kawałki mają strasznie uderzającą oprawę muzyczną. Żeby być dobrze zrozumiałym powiem, że np taki ,,Aces High” jest dla mnie mocnym bitem, a nie łagodnym. No i oczywiście obecność mocniejszych podkładów nie jest dla mnie wadą. Potężny, ciężki, podchodzący w sumie pod mroczny bit jest ,,Crown of Thorns”, mocny werbel ładnie słychać w ,,Delilah”, natomiast dla kontrastu łagodniejszy podkład muzyczny jest w ,,Human Nature (Now Breathe)”, a zacięcie latynoskie, które wyszło kapitalnie, jest w ,,Mezcal”. Wpadki też się zdarzyły i na przykład bit do ,,Assault and Battery” jest dla mnie, żeby nie powiedzieć asłuchalny (bo asłuchalne to w więszkości są bity, pod które nawija Gucci Mane czy DJ Paul), to niezbyt dobry oraz denerwujący swoim tonem ,,Rosetta Stone Groove (Univesal Language). Pod względem flow gospodarz albumu nie zaimponował mi. Nie mam w zasadzie jakiś mega wielkich zastrzeżeń, ale jestem pewny, że momentami mógłby się o wiele lepiej przyłożyć do rapowania, bo tak nawija, jakby nie miał ikry. Najlepsze flow, moim zdaniem, zaprezentował w ,,Eyes Wide”. Dobrze wczuł się w bit i poleciał bardzo dobrze, oddając dość ponury klimat tego tracka.

Muszę przyznać, że jednak nie jest zbytnio zadowolony z tego krążka. Tragedii nie ma i mimo że naprawdę, jak już wspominałem, nie miałem wielkich oczekiwać, to jednak w moje gusta nie trafił do końca. Wadą jest dla mnie często długość numerów. Jest 13 tracków, których łączna długość wynosi ponad 58 minut. Z tej prawie godziny wracał będę może do 25-30 minut. No tak, lirycznie jest on zróżnicowany, a patenty wdrożone w dwa kawałki, które przedstawiłem jako pierwsze, cenię sobie bardzo mocno. Muzycznie jest także różnorodnie, jednak jak zaznaczyłem, nie spodziewałem się tyle mocnych bitów. Oceny niskiej nie dam, bo jednak te 6 numerów, który zostawiłem sobie po pierwszym przesłuchaniu ma naprawdę moc, ale jednak ogólnie rzecz biorąc ,,Crown of Thorns” coś brakuje, aby mnie zadowolić wyżej niż na…

6/10

piątek, 9 lipca 2010

Little Eskimo Jesus - Never Trust the People

Ogólnie staram się wrzucać jedną notkę dziennie i dzisiaj miałem zamiar zapodać drugą część tematu o Dirty South z trochę z innej strony, ale zmieniło się to od koło 18:50, kiedy na słuchawki zarzuciłem sobie album, który mam zamiar przedstawić. Zobaczyłem temat o tej płycie na forum około dwóch tygodni temu, ale nie zdecydowałem się pobrać materiału, mimo że tytuł oraz opis autora postu mnie zainteresował. Little Eskimo Jesus – trzeba przyznać, że co najmniej dziwna nazwa. W skład ekipy (bo to jest zespół) wchodzą szwajcarsko-niemiecki producent/raper/wokalista Mattr oraz kanadyjski artysta Ira Lee. W sumie to po takim opisie nie wiadomo, kto tutaj chwyta mikrofon, ale bankowo za produkcję odpowiada ten pierwszy, więc ten drugi automatycznie musi zajmować się stroną liryczną. Oczywiście nie znałem żadnego z chłopaków wcześniej i jest to pierwsze zetknięcie z ich muzyką.

Rap w smutnej konwencji to jest dla mnie kwintesencja. Można słuchać go w wersji gangsta-rapowej w numerach C.O.S’a czy Sir Dyno, a także tej truskulowej w kawałkach Grievesa czy Sluga. Jeżeli chodzi o przedstawiony projekt to nie łatwo się domyślić, że może przybić piątkę z wymienionymi białymi artystami, a nie Latynosami. Jednak to, co jest na krążku o wymownym tytule ,,Never Trust the People” pod względem tekstowym jest zupełnie na innym poziomie. Wersy serwowane przez Ira Lee są przygnębiające, smutne, dołujące, łzawe a użyłbym nawet przymiotnika dekadentyczne. Artysta zwierza się słuchaczowi ze swoich problemów, opowiada otwarcie i szczerze o swoim życiu, snuje ponure refleksje na temat rzeczywistości. Są takie tracki jak ,,Man Is Nothing”, który mówi o tym, że mężczyźnie do szczęścia potrzebna jest kobieta, bo wypełnia ona pustkę, ,,I Love My Mom”, który jest poruszającą dedykacją dla matki rapera, ,, The Wheelchair Song”, który jest wymowną obserwacją z perspektywy sparaliżowanego człowieka (chyba że Ira Lee faktycznie jeździ na wózku, ale nie sądzę) czy ,,Colour”, który jest personalnym dumaniem na temat niekolorowego życia. Naturalnie to tylko zalążek kwestii, jakie Kanadyjczyk porusza na krążku, a jest tego o wiele więcej. Poniższe linijki nie oddadzą nawet w jednej miliardowej procenta tego, co jest na tym materiale, ale je umieszczę.

you try so hard to be cool, you try so hard to be nice
you try so hard to be everything except happy with your life

truth is always the best with the little lie mixed in
I suppose if you try no matter what in a way you always win
as long as you’re trying something

beer is a religion glutton’s a way of life
ain’t no sex doesn’t count if it’s your brother’s ex-wife

Jeżeli chodzi o brzmienie to trzeba oddać, że jest to album eksperymentalny. Ja na eksperymenty w rapie jestem otwarty i lubię ich słuchać (o ile oczywiście nie są to nieudane eksperymenty genetyczne w stylu Soulja Boya, Lil Jona, DJ Paul’a i reszty takich ,,twórców”). Generalnie dominują tutaj spokojne, dość skąpe i minimalistyczne dźwięki. Partie pianina, które idealnie oddają klimat i współgrają z smutną warstwą liryczną, sekwencje skrzypiec itd. Jednak Mattr zatroszczył się o różnorodność i aby nie mówić, że cała płyta jest na jedno kopyto. Są takie kawałki jak ,,Girls Just Want to Dance” czy ,, Little Eskimo Jesus On the Dancefloor”, które łączą w sobie elektroniki trochę. W każdym razie nawet te bity w spokojnej konwencji brzmią dla mnie zupełnie inaczej niż to, co generalnie można usłyszeć u innych artystów. Niewątpliwie warstwa muzyczna buduje niesamowity klimat. Przejdę teraz do flow. Flow? Jakie flow? Na ,,Never Trust the People” nie można mówić w zasadzie o płynięciu po bitach. Zaskoczyło mnie to, ale ta recytacja, którą serwuje Ira Lee, naprawdę idealnie nie tylko oddaje atmosferę przygnębienia i marazmu, ale ją potęguje. Głos artysty natomiast czyni z niej wręcz idealne narzędzie przekazu, które przeszywa.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony i zadowolony z tego krążka. Takiego projektu jeszcze nie było mi dane usłyszeć i mówiąc szczerzę wątpię, aby w rapie taki wcześniej powstał. Fakt, jest to eksperyment, odważny eksperyment, który na bank nie spotka się z poparciem wielu słuchaczy, którzy zarzucą zbytnią ,,emowatość” czy coś takiego. Jednak znajdzie się garstka ludzi, którzy docenią i będą się jarać tym albumem i ja do nich się zaliczam na sto procent. Jest to zdecydowanie jedna z najbardziej klimatycznych płyt, jakie dane było mi słyszeć. Wiele tekstów mnie poruszyło i dało do myślenia. Na serio nie polecam słuchać tego materiału, jak ktoś ma chwile słabości, jest w depresji, jest załamany czy coś w tym stylu. Mój stan emocjonalny na dzień dzisiejszy jest na pewno nie idealny, ale raczej w porządku, jednak po przesłuchaniu kilkukrotnym mam pewne zachwianie. Nie, nie mam Suicide Thoughts jak Biggie, ale chcę po prostu powiedzieć, że jak się człowiek wsłucha i poczuje klimat ,,Never Trust the People”, to ryje banię jak Donnie Darko albo i bardziej.

10/10



PS: słuchacze gangsta-rapu z Memphis, a więc rzeczy typu Tommy Wright III, 196 Clique, Project Pat czy wspomniany już przeze mnie DJ Paul – zapomnijcie o tym! Nawet Ira Lee was do tego namawia na albumie - ,,forget about Memphis”.
PS2: zdecydowałem się zmienić ocenę, bo jaram się jak pierdolony tłusty blant jak nawijał Peerzet.

czwartek, 8 lipca 2010

Kero One - Kinetic World

Kero One znam stosunkowo od niedawna. Miałem w życiu okres, który przypadał mniej więcej na późną jesień 2009, kiedy miałem zajawkę na sprawdzanie po jednej płycie (ale męczyłem ją długo, a nie na 1-2 przesłuchania, chyba że mi się po prostu nie spodobała) od wielu niezależnych artystów/grup wydających w XXI wieku. W ciemno rzekłbym, że to wtedy poznałem tego rapera, ale jednak tak nie było. Miało to miejsce w styczniu 2010, kiedy pobrałem drugie dzieło artysty ,,Early Believers”. Spodobało mi się i chciałem ściągnąć debiut z 2006 roku, ale jak to jest ze mną często, kiedy coś planuje – nie wyszło. Ostatnio natrafiłem na link z najnowszym albumem Kero One’a i oczywiście nie omieszkałem sprawdzić. Co do informacji teoretycznych to powiem tylko, że raper reprezentuje San Francisco.

Od strony lirycznej ten biały artysta skupia się generalnie na pozytywnych i typowych dla określenia Real Hip Hop wartościach oraz aspektach. Idealnie obrazującym to, co czym mówię jest pierwszy kawałek ,,Let Me Clarify”. Mówiąc precyzyjnej Kero One rymuje m.in. o miłości do muzyki, obserwacjach dotyczących rzeczywistości, wydarzeniach z swojego życia, dziewczynach z różnych perspektyw (oczywiście nie jako obiektach służących do rozładowania napięcia seksualnego, bo to zostawiamy gangsta-raperom, patrz Backyard 196 – I Hate My Hoes), track refleksyjny, a także mamy numer, który jest utrzymany w dość dołującej atmosferze, mówiący na temat nieuniknionego mijania czasu i co z tym idzie niespodziewanych kłód, jakie życie rzuca nam pod nogi. Dość bliskim mi kawałkiem jest storytelling ,,My Devotion” z refrenem ,,i knew that you wouldn’t see my devotion, i knew you couldn’t see my emotions”. Nie płaczę oczywiście pod niego, ale z uśmiechem na twarzy słucham. Chociaż ma jedną straszną wadę, ale o tym później. Z takich ciekawostek dotyczących prywatnego życia Kero One’a w tekstach można się dowiedzieć, że pochodzi z Azji, ma 23 lata i pierwszą zwrotkę napisał w wieku 14 lat.

I ain’t thugging, drugging, dealing dope out of dozens
this music is a relative, I’m slanging hope to my cousins

with 24 hours 365 days
it doesn’t leave me much time to get this pay
but maybe just enough days to pave the way
for youth trapped in a maze


Po tym, co napisałem na temat warstwy lirycznej raczej brzmienie nie może być agresywne, bo to byłby mocny kontrast, który naturalnie nie występuje. Warstwa muzyczna, który wyprodukował sam gospodarz krążka, jest w większości łagodna, ciepła, bardzo przyjemna dla ucha i nie sądzę, aby ktokolwiek mógł ją nazwać asłuchalną. Nawet sympatycy zupełnie innych rapowych brzmień (no chyba że dla kogoś sztuką jest takie coś - http://www.youtube.com/watch?v=oOcvRuwQyGY lub takie coś - http://www.youtube.com/watch?v=S8NyTfyD1LI to się nie dogadamy wtedy). Bardzo spokojne pianinkowe bity są chociażby w ,,Missing You” czy ,,Let Me Clarify”, a np track ,,Time Moves Slowly” ma chyba najbardziej wyrazisty i zachodzący w pamięć, powodujący kiwanie głową (ale nie do baunsu) podkład na płycie. Jednakże ostatnia pozycja na ,,Kinetic World”, a więc ,,Remember All That” to już trochę cięższy w brzmieniu bit. Raper radzi sobie na bitach naprawdę poprawnie. Fajnie słucha mi się jego nawijki, bo podnosi na duchu, brzmi pozytywnie i słychać, że artysta cieszy się nagrywaniem muzyki, a to jest przecież najważniejsze. Głos też ma odpowiedni, który przyciąga. Chociaż to jest w zasadzie kwestia gustu.

Podsumowując byłby to jeszcze bardziej dobry i udany album, gdyby nie jedna rzecz. Wadą jest obecność autotune’a w ,,My Devotion” oraz ,,Let’s Ride”. Panie Kero One... nie wypada po prostu do takiej fajny płyty używać takiego czegoś. Autotune jest dla takich wykonawców jak Lil Wayne czy T-Pain, a nie Kero One, Grand Puba czy Guru. Oczywiście bez obecności tego wynalazku nie wystawiłbym mu maksymalnej noty, ale inaczej bym na to spoglądał. Tak to krążek jest zróżnicowany liryczny, niemonotonny brzmieniowy, więc jest dobrze.

8/10

poniedziałek, 5 lipca 2010

Ceschi - The One Man Band Broke Up

Pozycja polecona przez Dynduma, więc jasnym było, że będzie to co najmniej dobra płyta, mimo że on jej nie słuchał przez polecaniem mi. Ceschi to prawdopodobnie biały (ewentualnie Latynos, ale w ogóle nie bluźni oraz a akcentu nie przypomina, więc przekreślam tę możliwość) raper, który pochodzi z… Nie mam pojęcia. Na jego myspace nie ma podanej takiej informacji albo ja po prostu jestem ślepy. Nie lubię nie wiedzieć, skąd jest artysta, którego słucham, ale w tym przypadku nie da się zrobić zbyt dużo. Wiem tyle, że ,,The One Man Band Broke Up” to jego trzeci album.

Przede wszystkim muszę zwrócić uwagę na fakt, że warstwa liryczna na krążku nie jest zbytnio przystępna. Nie mam na myśli, że wersy przypominają niesamowicie popisy mikrofonowe Aesop Rock’a, ale łatwo nie jest. Teksty wymagają skupienia, bo nie są proste w odbierze i na pewno trzeba się zagłębić bardziej, aby odpowiednio zinterpretować numer. Ciężko było mi wysnuć pewne wnioski, o czym dany numer jest, ale myślę, że jakoś sobie poradziłem. Jest m.in. ,,The One Man Band Broke Up”, który traktuje o obojętności ludzkiej, ,,Half Mast” opisuje historię życia artysty, podzieloną na kilka etapów oraz przedstawia doświadczenia, jakie Ceschi zbierał wraz z dorastaniem i wnioski, jakie wysuwał podczas życia na naszej planecie, a ,,Fallen Famous” jest przygnębiającym i ponurym trackiem, który uogólniając nie niesie pozytywnego przekazu. Dużo cytował nie będę i umieszczę te wersy, który mnie najbardziej zaciekawiły, bo niby proste, ale niosą ze sobą sporo:

bad jokes about bad people in bad bars
make the bad worse and make the good crash car(d)s

W podkładach jest naprawdę bardzo dużo energii, werwy i życia. Dominują przede wszystkim żywe instrumenty, a wśród nich pojawiają się takie jak pianino, tamburyno, skrzypce. Dyndum określił brzmienie tego albumu jako bardzo melodyczne i ma rację. Jednak nie można powiedzieć, że to plastikowe bity, które łatwo wpadają w uchu i przy których można by sobie potańczyć. Warstwa muzyczna połączona z flow rapera (oczywiście też z linijkami) tworzy klimat, który bardziej wciąga do słuchania, a nie wyciąga na parkiet. Artysta potrafi przeciągać wersy, co wprowadza emocjonalną atmosferę i można to idealnie zobaczyć w ,,No New York”, ale też jest w stanie nagle przyśpieszyć i emocje zmieniać w złość, a widać to bardzo dobrze w ,,Half Mast”. Zaskoczył mnie również podśpiewywaniem w ,,Lament For Captain Julus” i wyszło naprawdę ładnie. Trochę jego nawijka w niektórych momentach przypomina mi Aesop Rock’a, szczególnie pod względem akcentu i głosu, ale nie jest to minus, bo mimo że Aesop’a nie lubię, to sposób jechania po bitach jest oryginalny.

Generalnie nie żałuję w żadnym wypadku, że zdecydowałem się poświęcić trochę czasu temu materiałowi. Muzycznie zdecydowanie jeden z najlepszych i najciekawszych wydawnictw roku 2010, a także tekstowo jest interesująco i rzekłbym, że nawet innowacyjne. Utwory niosą ze sobą przesłanie, które czasami nie jest widoczne na pierwszy rzut oka (pierwsze przystawienie ucha?), ale to pozwala słuchaczowi zinterpretować wszystko wg jego własnej woli, co jest pozytywem. Miałem dać 7, ale im dłużej słucham, tym bardziej wciąga mnie krążek i bardziej doceniam kreatywność, oryginalność i STYL Ceschisa (czy jakkolwiek się to odmienia).

8/10

piątek, 2 lipca 2010

Black Sheep - From The Black Pool Of Genius

W karierze Black Sheep można wyróżnić dwa etapy. Pierwszy to lata od 1991 do 1994, kiedy ekipa składała się z Dresa oraz Mista Lawnge i wydali wspólnie dwa albumy. Następnie drugi raper opuścił grupę i obydwaj artyści zajęli się solowymi projektami. Drugi etap kariery zaczął się w 2000 roku, kiedy czarnoskórzy raperzy połączyli siły, aby nagrać epkę, która jednak została wydana dopiero 2 lata później. W 2006 wyszło trzecie oficjalne CD od Black Sheep, ale Mista Lawnge opuścił grupę po raz drugi przed wydaniem i tylko można było usłyszeć Dresa na albumie. 2010 rok przyniósł kolejny krążek i tym razem znowu jest to praktycznie solo Dresa, ale nadal firmowane szyldem Black Sheep. Jako że cenię sobie niesamowicie twórczość grupy, miałem wysokie oczekiwania, co do jakości materiału.

Pod względem tekstowym artysta nigdy mnie nie zawiódł, bo zawsze jego linijki niosły ze sobą treści, które mi odpowiadały. Przechodząc do konkretów to jest m.in. numer, w którym Dres powiedzmy opowiada o sobie, swoim otoczeniu i swojej sytuacji życiowej - ,,Forever Luvlee”, klasyczny kawałek przechwałkowy w stylu braggadacio z optymistycznym zacięciem - ,,Elevation”, imprezowy track - ,,Party Tonight”, społeczno-polityczny numer - ,,Power to the Pih-Poh”, czy poruszająco-refleksyjny ,,For The Record”. Generalnie, jak widać, raper ma o czym nawijać i nie ogranicza się do jednego tematu. Czasami też ma tendencje do mieszania niektórych wątków razem i ciężko jest wskazać tak naprawdę jeden główny motyw numeru.

let’s speed up, riding in the rain, hiding my shame
till we lose sight of the chain, flying in fame
why we still dying in vain? it’s hard to explain
what I try to say is we live to obtain
and never see what it is we give away, easy to say

Produkcyjnie ,,From The Black Pool Of Genius” nie brzmi jak 2010 rok. Nie jest to w żadnym wypadku wada, a powiedziałby, że wręcz zaleta. Dres przenosi słuchacza w czasie jak ten ,,pojeb” Donnie Darko samego siebie. Rzekłbym, że lądujemy jakoś w latach 90-tych Nowego Jorku. Wiadomo, że sporo osób może się nie zgodzić z taką opinią, ale ja seryjnie czuję się, że słucham materiału nagranego co najmniej 10 lat wcześniej. W każdym razie takie brzmienie w obecnym czasie także jest potrzebne. Jak je scharakteryzować? Nie lubię tego robić, po prostu jest świetne, jednak jest jedna czarna owca – co za ironia! Bit do ,,Important Fact” z tym wydzieraniem się, skrzeczeniem, wydaniem odgłosów jakiegoś dzieciaka w tle przyprawia mnie o wymioty jak tanie czyste wódki w większych ilościach. Głos to bardzo charakterystyczna cecha artysty. Jest on dość cienki oraz wysoki. Nie można rzec, że piszczy, bo jest ,,zajebiście od tego daleki” jak gadała pewna idiotka z Big Brother 4. Flow jest dobry, mimo że głównie raper jedzie w jednym tempie, to mnie nie zmusza do snu, ale nie zdziwiłbym się, jakby innych usypiał. Jednak nie można mu odmówić emocji, bo wystarczy włączyć track ,,Victory”. Dykcja jest w porządku i rozumienie tekstów nie sprawia mi zbyt praktycznie żadnych problemów, ale to pewnie dlatego, że jestem takim kozakiem. :D

Co by tu nie mówić, jest po prostu bardzo dobrze. Singiel ,,Forever Luvlee” śmigał już w zeszłym roku w necie i jest do niego nawet teledysk, ale dopiero jakoś miesiąc temu się dowiedział o nim i że w ogóle ma powstać kolejna płyta Black Sheep. Spadło jak grom z jasnego nieba i moje oczekiwania spełniła. Wisienką na torcie jest kawałek ,, Birds Of A Feather”, w którym gościnnie mamy cząstkę takich ekip jak De La Soul, a także A Tribe Called Quest oraz Jungle Brothers, a więc Native Tongues - możesz nie znać ziom, no bo skąd?? Ogólnie lirycznie Dres w formie, produkcyjnie materiał na poziomie, tematycznie różnorodnie, więc jest All Good jak De La Soul.

9/10


PS: Nie ma żadnego kawałka na razie na youtubie, więc mogę jedynie zapodać ten singiel, który i tak uważam za jeden z najlepszych numerów, ale trochę mi się znudził, bo go katowałem jakiś czas temu.