Pokazywanie postów oznaczonych etykietą płyty - przypomnij sobie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą płyty - przypomnij sobie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 26 lutego 2011

Atmosphere - God Loves Ugly

1)Onemosphere
2)The Bass And The Movement
3)Give Me
4)Fuck You Lucy
5)Hair
6)Godlovesugly
7)A Song About A Friend
8)Flesh
9)Saves The Day
10)Lovelife
11)Breathing
12)Vampires
13)A Girl Named Hope
14)Godlovesugly Reprise
15)Modern Man’s Hustle
16)One Of A Kind
17)Blamegame
18)Shrapnel

,,Atmosphere, it’s just a ten letter word” tak właśnie rapuje Slug w numerze ,,God Loves Ugly”. No i dokładnie tak wygląda sytuacja. Atmosphere to po prostu dziesięcio literowy wyraz, ale dający mi bardzo wiele radości, że wyczuwa się ironię w tym wersie Sean’a (imię Sluga, jakby ktoś miał wątpliwości), który powinien brzmieć ,,Atmosphere, it’s more than just a ten letter word”. Atmosphere, w skład którego wchodzi Ant i wymieniony wyżej Slug, to zespół założony w Minneapolis w stanie Minnesota, a więc Mid-West, jeżeli chodzi o rapową mapę Ameryki. Pełnym albumem o nazwie ,,Overcast!” zadebiutowali w 1997 roku i była to jedyna płyta chłopaków, na której udzielił się także MC Spawn, jako oficjalny członek. Później Atmosphere to tylko (a raczej aż!) raper Slug i producent/DJ Ant. Twórczość zespołu nie tylko mi sprawia dużo radości, ponieważ chłopaki, mimo że zaliczają się do sceny niezależnej, są bardzo popularni i lubiani. Co jest warte podkreślenia to fakt, że nie tylko w kręgach słuchaczy rapu. ,,God Loves Ugly” to drugi oficjalny long play w dorobku artystów i muszę powiedzieć, że dopiero mniej więcej rok temu zapoznałem się z nim. Był jedynym krążkiem Atmosphere, którego nie słyszałem. Nie wiem, dlaczego tak było i dlaczego dopiero któraś tam rekomendacja (bodajże) ze strony pewnego bardzo kumatego ziomka, przekonała mnie do posłuchania. W każdym razie płyta bardzo mi się spodobała i jak jej słucham dzisiaj, to tak samo dobrze wchodzi.

Kto zna chociaż mniej więcej Sluga, mógł być pewny, że duża część tekstów będzie poświęcona dziewczynom. Nie można wpadać jednak wysnuwać jakiś paranoicznych teorii, że jest to jedyny temat, jaki porusza ten biały raper. A nawet, jakby tak stwierdzić, to nie można powiedzieć, że robi to strasznie schematycznie, bez pomysłu, matowo i każdy kawałek jest o tym samym. Tak oczywiście nie jest. W ,,The Bass And The Movement” Sean pozdrawia swoich fanów, disrespektuje hejterów, pokazuje, że jest mocnym ogniwem zarazem gardząc cieniasami, co biorą się za rap. Oczywiście przewijają się także wersy o dziewczynach typu ,,why don’t you run along and tell your girl to bring it here” czy ,,your girl? gimme that”, ale pełnią one funkcję przechwałek, a nie sprawiają, że numer jest o dziewczynie. Kawałek ,,Hair” jest w konwencji storytellingowej i tutaj głównym bohaterem, pomijając oczywiście rapera, jest dziewczyna. Okazuje się, że jest to dziewczyna przynosząca pecha. Slug poznaje ją w barze, piją alkohol i mimo że Sean początku ma do niej zachowawczy stosunek, ostatecznie ulega pokusie i pijani jadą do jej mieszkania w wiadomym celu. Jednak podczas jazdy dziewczyna zbyt zachwyca się Slugiem, nie uważając na drodze i obydwoje giną w wypadku. Historia sama w sobie nie jest może niezwykle wciągająca, ale zaskakująca końcówka czyni ją wyjątkową w ostatecznym rozrachunku.

Track ,,Vampires” także traktuje o dziewczynie. Tym razem nie chodzi o sens dosłowny płci pięknej, a metaforyczny. Raper określa świat, kraj oraz swoje miasto dziewczyną. Jak wskazuje tytuł wampirzycą, która wysysa krew ze swoich ofiar, a więc z ludzi mieszkających na ziemi. Slug mówi, że nie czuje się bezpieczny w obecnym świecie i wymienia jego różne problemy typu głód czy funkcjonariusze policji. Można by więcej powiedzieć o tym kawałku, a ja tylko dodam, że Sean wykazał się kreatywnością. Podobna sytuacja jest w ,,A Girl Named Hope”. Truizmem będzie napisanie, co tym razem Sean określa dziewczyną. Gigantycznie wrażanie robi ,,Saves The Day”, który dla mnie jest jednym z trzech najlepszych numerów od Atmosphere. Dominuje w nim refleksyjny klimat, a artysta odkrywa swoją osobę przed słuchaczami. Ponadto kawałek zawiera mnóstwo niebanalnych często metaforycznych linijek, które mogą być drogowskazami, jak postępować. Nie chcę robić z twórczości raperów poradnika wg którego należy żyć, ale nikt mi nie powie, że wersy

no longer am I mad about the things I don't have
all I'm living for is love and laughs

nie są mądre i że nie mogą być wartościową poradą. Tak, pojawia się także wzmianka o kobietach - ,,I sleep next to woman that I don’t deserve”. Zwrócę jeszcze uwagę na dwie nuty, które są przepełnione uczuciami i emocjami. W ,,Fuck You Lucy” Slug jest agresywny, zły, zdenerwowany, zdezorientowany i ma depresję. Związane jest to oczywiście z relacją z dziewczyną, o której w wersach raper opowiada. Mimo że nie są razem, Sean nie jest w stanie o niej zapomnieć. Trącają nim bardzo ambiwalentne uczucia, co jest widoczne w słowach ,,thank you very much, fuck you very much”, ,,I wanna say fuck you, because I still love you” Jest to zdecydowanie najbardziej ekspresywny numer na płycie. Natomiast ,,God Loves Ugly”, a więc tytułowy kawałek, to potężna dawka osobistych, szczerych i głębokich wersów. Zdecydowanie jeden z najbardziej uczuciowych tracków na przedstawianym krążku. Esencja rapu Sluga:

appears more clear in it's simplest form
nobody sees tears when you're standing in a storm
abandoning the norm, and handling the harvest
measuring the worth by the depth of the hardships
I welcome all the hatred you can aim at my name
I held on to the sacred ways of how to play the game

Oczywiście za stronę produkcyjną odpowiedzialny jest Ant. Trochę ponad połowa podkładów na krążku (dokładnie 10) stworzona jest na bazie sampli. Jak ktoś słuchał ,,Fuck Tede”, to na pewno bit z pierwszego numeru na płycie będzie mu znajomy. Sir Michu wykorzystał ten sam sampel co Ant. Podkład ten bardzo dobrze brzmi, jako wprowadzenie w album. Nie ma mowy, że kawałki zlewają się w jedno, ponieważ brzmienie jest różnorodne. Jest świetnie wkręcający się w głowę spokojny ,,Saves The Days”, dość minimalistyczny dźwiękowo z fantastycznymi basami, które głośniki moje laptopa nie wyłapują i muszę użyć słuchawek, aby je usłyszeć, ułożonymi w rytmiczny sposób ,,Hair”, czerpiący z dorobku muzyki reggae powodujący u mnie chęć bujania głową ,,Blamegame”, refleksyjny, będący jednym z najwybitniejszych w dorobku Anta z perfekcyjnie stworzoną sekwencją klawiszy ,,Godlovesugly”, żywiołowy oraz niezwykle energiczny ,,One Of A Kind”, przynoszący bardzo pozytywny nastrój, ciepły ,,Modern Man’s Hustle” i można by tak jeszcze trochę wymieniać. Nie będę tego już robił. Powiem tylko, że warstwa muzyczna jest kapitalna i nie mam się do czego przyczepić. Ant wysmażył 18 budzących respekt bitów, które do ujeżdżenia miał Slug.

Czy raper nie zmarnował pracy swojego kolegi, bezczeszcząc pokłady? Pytanie retoryczne. Oczywiście, że nie, ponieważ Sean nawijać potrafi. Charakteryzuje go bardzo dobre wyczucie rytmu, niezwykły sposób oddawania szerokiej gamy uczuć od tych negatywnych jak np. gniew w ,,Fuck You Lucy” do tych pozytywniejszych jak np. pewność siebie w ,,The Bass And The Movement”. Tempo rapowania Slug także umie zmieniać. Dynamicznie i agresywnie płynie w wyżej wspomnianym ,,The Bass And The Movement”, a także w ,,One Of A Kind”, natomiast refleksyjnie i spokojnie w ,,Saves The Day”, także doskonale odnalazł się w reggaeowym numerze. Mówiąc krótko, artysta pod względem flow jest wszechstronny i nie nudzi ani nie nuży. Dykcja to także dobra strona Sluga, ponieważ jest wyraźna, co pozwala zrozumieć więcej linijek. Głos jest przyjemny. Oczywiście nie tak aksamitny jak chociażby w przypadku Q-Tip’a, ale miło i chętnie się go słucha. Przede wszystkim nie ma w nim nic takiego, co by mogło odrzucać.

Podsumowując powoli wszystko, powiem, że zgadzam się z opiniami, iż ,,God Loves Ugly” to najlepsza płyta w dyskografii Atmosphere. Slug zaprezentował się jako utalentowany tekściarz i człowiek bardzo emocjonalny, a Ant pokazał, jak należy robić mocne i różnorodne brzmienie. Nie żałuję w ostatecznym rozrachunku, że sprawdziłem tę płytę relatywnie późno, bo lepiej późno niż wcale. Oczywiście chłopaki są aktywni na scenie do dnia dzisiejszego i w tym roku wydadzą koleją płytę. Nazywa się ,,The Family Sign” i będzie to szósty long play w ich dyskografii. Naturalnie czekam na ten krążek i liczę na kawał dobrego rapu, ponieważ Slug i Ant nie wychodzą z formy, co pokazała zeszłoroczna epka.

9,5/10

niedziela, 30 stycznia 2011

Eibol - Karma Kingdom (2005)

1)All For What
2)Double Dog
3)Burnin'
4)Ask ?'s
5)Status Control
6)Track 36 (Stars) feat. J. Fuentes
7)Grounded
8)Karma Kingdom
9)Instict (Interlude)
10)Peel The Nikes Back
11)Dedication
12)Rhythm
13)A Song For Jake
14)No Love Lost
15)Place To Be
16)Ways Of The World
17)Vagabond Song

Nowy Jork - kolebka rapu, miasto, które zrodziło niezliczoną ilość genialnych płyt, a wśród nich tę najlepszą w historii czyli ,,Illmatic”, miejsce, gdzie swoje kariery rozpoczynali tacy ludzie jak Rakim, Chuck D, Kool G Rap (to name a few), bez których nie można by sobie wyobrazić istnienia i ewolucji tej muzyki. No i w końcu Wielkie Jabłko jest moim ulubionym miastem rapowym i bez cienia wątpliwości najlepszym. Można jednak śmiało stwierdzić, że to już nie jest to, co kiedyś, że złote czasy, które przypadły na lata 90-te, już nie wrócą, że New York nie wiedzie prymu na rapowej scenie, że brakuje debiutantów, którzy przebiliby się do szerszej publiki i powtórzyli sukcesy Nasa czy Jay’a-Z, którzy sami, mimo że nadal nagrywają, są dalecy od swoich szczytowych form. Taka kolej rzeczy, ale odstawy to na bok, bo są w tym mieście artyści będący świeżą krwią, którzy sobą coś prezentują. Jednym z nich jest pochodzący z Brooklynu, biały raper o ksywie Eibol. Wydał on, jak na razie, jeden album w 2005 roku, który ponad prawie 4 lata temu polecił mi jeden ziomek, który chciał, abym napisać coś o tej płycie, więc to robię. Krążek przypadł mi do gustu te kilka lat wstecz i napisałem o nim takie zdanie,: ,,Muszę powiedzieć, że spójny materiał to jest napewno, conajmniej dobry poziom, a powiedziałbym że bardzo dobry, mój ulubiony kawałek to 'ways of the world'. Ogólnie wytrawny truskulowiec będzie usatysfakcjonowany tym albumem;]” -cytując słowo w słowo (jak widać z błędami) wypowiedź z 14 listopada 2007 roku, godziny 22:21 podczas rozmowy z wspomnianym wyżej ziomkiem. ,,Karma Kingdom” przetrwała próbę czasu i jak słucham jej dzisiaj, nadal jest w dechę.

Przechodząc do prezentowania tego, co płyta ma do zaoferowania słuchaczom pod względem tekstowym, muszę zaznaczyć, że pod tym względem w pewnych momentach jest wymagająca. Nie chcę przez to powiedzieć, że Eibol pisze takie teksty jak Aesop Rock czy El-P, ale zdarza mu się poruszać dość poważne sprawy i czasami można mieć kłopot, jak się chce dość treściwie napisać o tym. Zdecydowanie łatwiej jest po prostu słuchać, o czym Nowojorczyk rapuje, niż przelewać to w recenzję. To teraz zwrócę szczególną uwagę na kilka numerów. W ,,Double Dog’’ sądzę, że jest poruszona jest kwestia degradacji społeczeństwa i życia. Wynika to z kilku czynników, a wśród nich kluczowymi są złe towarzystwo (poruszone jest to w pierwszej zwrotce) oraz zbyt duża dostępność pistoletów, w których posiadanie może wejść w zasadzie każdy i często użyć ich nieodpowiedzialnie (druga zwrotka o tym traktuje). ,,Burnin’” można określić, jako kawałek, który łączy w sobie braggadacio z zabawą słowną. Kluczowym tutaj jest słowo ,,burn”, które występuję w różnych kontekstach np. burn stages, burn mikes, burn lyrical message. Można także odnaleźć wkomponowane w tekst pochodne owego wyrazu np. light czy flame. Jak widać, koncept na track całkiem pomysłowy.

,,A Song For Jake” jest to piosenka utrzyma w smutnej konwencji poświęcona bliskiemu koledze gospodarza ,,Karma Kingdom”, który jednak wybrał inną drogę (został policjantem), mimo że kiedyś razem rapowali. Eibol ma mu to za złe, że zapomniał o swojej przeszłość, korzeniach i stał się zupełnie innym człowiekiem - po prostu jest mu szkoda, że sprawy się tak potoczyły - ,,you cock back and we drop raps” – to jest idealne podsumowanie tej sytuacji. ,,No Love Lost” to track oczywiście traktujący o uczuciu, jakim jest miłość. Błąd. Nie chodzi tutaj wcale o miłość do kobiety, ale akurat ,,miłość” do ziomka. Raper przedstawia historię znajomości z pewnym bliskim mu kolegą, którego znał od lat, ale on przeprowadził się do Michigan. Mimo wszystko cały czas kochał go jak brata i dwie pierwsze zwrotki kończą się tekstem ,,there’s no love lost”, jednakże finał tej historii nie jest wesoły, bo okazało się, że jego kumpel przegiął i stracił zaufanie. Trzecia zwrotka dlatego kończy się tekstem ,,there is love lost”. No i wreszcie mój ulubiony ,,Ways Of The World”, w którym artysta daje obraz swojej przygody z rapem, podaje powody, dla których zajmuje się tą muzyką, komu i co zawdzięcza, mówi o swoich przemyśleniach i ambicjach związanych z karierą. Wszystko złożone jest w niezwykle spójny sposób i ładnie się tego słucha. Jak widać spektrum tematów nie jest wąskie, a to naturalnie nie wszystko, co można usłyszeć na tym materiale. Jeżeli chodzi o walory techniczne linijek Eibola, to sprawa wygląda dobrze, a wręcz świetnie. Widać, że raper kładzie spory nacisk, aby jego teksty były ubrane w bardzo wysokiej klasy rymy i nie szuka najprostszych rozwiązań. Moją uwagę przykuły także ciekawe i błyskotliwe porównania, których jest na krążku sporo.

life’s not design to appear clear that we’re in love
grudge in a face of hate, hate in a time of war
no prove got us wondering what we’re fighting for
class system’s fucked up, rich get the tax cut
the resort to force means to get a fast buck
I throw up penny in a well for luck
and get myself ready to be jetty and prepared to duck, cause

Producento-raper, rapero-producent. Takie określenia także funkcjonują w rapowym świecie, jednakże to drugie jest trochę ułomne w brzmieniu. W każdym razie wszystkie podkłady na płycie zostały zrobiony przez Eibola i lepiej go określić rapero-producentem niż producento-raperem, ponieważ drugie określenie można przypisać np. Diamond D czy DJ Quickowi. Taka moja filozofia na ten temat w ramach wstępu. Głownie chodzi o to, że warstwa muzyczna jest słabsza od warstwy tekstowej. Natomiast w przypadku wyżej wymienionych ludzi sądzę, że jest odwrotnie, co nie znaczy, że nie umieją rapować, a Eibol nie potrafi trzaskać solidnych podkładów. Brzmienie jest z reguły dobre, ale brakuje bitów, które by chwytały mnie za serce i totalnie dewastowały, wgniatając w ziemie swoją aranżacją czy czymkolwiek. Muszę podkreślić jednakże, że ,,Karma Kingdom” pod względem produkcyjnym jest bardzo równym materiałem. Nie ma tutaj nawet kawałka, który swoim brzmieniem mnie odrzuca. Ładny i płynny podkład, przynoszący mi na myśl ,,Combat” Verbal Kenta to ,,All For What”, porządnie ułożone basy można usłyszeć w ,,Burnin’”, relaksujące i chilloutowe brzmienie daje ,,Dedication”, motyw spokojnego pianina pojawia się w ,,Track 36 (Stars)”, dość inspirujący saksofon, na którym gra ojciec rapera, słychać w ,,Rhythm”, nawet skocznym i bujającym, ale nie w sensie na bauns, jest ,,Karma Kingdom”, no i wyróżnię jeszcze mój ulubiony refleksyjny ,,A Song For Jake”. Ogólnie jest dobrze, ale nie jest to perfekcyjne.

Pod względem flow Eibol spisuje się bardzo dobrze. Słychać, że to on rządzi na swoich bitach. Szczególnie spodobało mi się, jak pojechał w ,,Ask ?’s”. Dobrze trafia w takt, robi to dynamicznie i jego nawijka jest elastyczna, bo potrafi odnaleźć się na różnego typu podkładach. Płynie żywo, z życiem, energią i werwą. Potrafi urozmaicić swoje rapowanie poprzez np. przyśpieszanie. Także dynamicznie akcentuje. Można odnieść wrażenie, że jego flow jest dość krzykliwe, ale to tylko dla mnie jest plusem, bo chodzi o wyrazistość i głębsze dotarcie do słuchacza. Oczywiście głos rapera może się okazać dla niektórych wadą, gdyż jest wysoki i lekko dziecięcy. Nie mam pojęcia, ile Nowojorczyk miał lat, kiedy nagrywał ten album, ale brzmi bardzo młodo. W każdym razie mi to nie przeszkadza. Jeżeli chodzi o gości, to ,,Karma Kingdom” jest solowym krążkiem w pełnym znaczeniu tego słowa, ponieważ featuringów brak z małym wyjątkiem. Ten stanowi oczywiście występ J. Feuntes’a w ,,Track 36 (Stars)”, który śpiewa. Wyszło to całkiem nieźle i wyważenie, ponieważ przez pierwszą połowę nuty jest śpiew, a przez następną rap.

Tak naprawdę to na początku jakoś niechętnie podchodziłem do pisania tej recenzji, ale stwierdziłem, że jak już obiecałem, to zrobię to. Muszę powiedzieć, że wyszło na dobre, bo nawet fajnie i przyjemnie mi się pisało, a przede wszystkim, będąc zmuszonym wgłębić się w tę płytę, jeszcze bardziej doceniłem jej klasę. Mamy tutaj bardzo dobrą technikę Eibol’a, różnorodność tematyczną, pomysłowość porównań i solidne bite. Oczywiście takie produkcje jak ta nie sprawią, że Nowy Jork znowu zostanie wyniesiony na piedestał, bo nie mają żadnych szans przebić się do szerszej publiczności, ale są ewidentnym kontrargumentem na tezę, że w Wielkim Jabłku nie wychodzi dobry rap robiony przez nowe twarze.

8/10

piątek, 12 listopada 2010

Big L - Lifestylez Ov Da Poor And Dangerous (1995)

1)Put It On feat. Kid Capri
2)MVP
3)No Endz, No Skinz
4)8 Iz Enuff feat. Terra, Herb McGruff, Buddah Bless, Twan, Killa Cam, Trooper J & Mike Boggie
5)All Black
6)Danger Zone
7)Street Struck
8)Da Graveyard feat. Lord Finesse, Microphone Nut, Jay-Z, Party Arty & Grand Daddy I.U.
9)Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous

10)I Don't Understand It
11)Fed Up With The Bullshit
12)Let 'Em Have It ,,L"

Hehe. Etykieta pod tą notką chyba nie powinna brzmieć ,,płyty – przypomnij sobie” tylko ,,płyty – jak nie znasz na pamięć to umrzyj”. Jakby brać to dosłownie, to już bym nie żył, bo oczywiście nie znam tego krążka na pamięć, ale wiadomo, o co chodzi. Nic dosłownie. Lamont Coleman wydał tylko jeden album za życia, ale każdy słuchacz, który nie ma problemu ze słuchem i nie jest ignorantem, postawiłby ,,Lifestylez Ov Da Poor and Dangerous” w gronie najlepszych płyt w historii, a też pewnie znajdą się tacy, którzy uznają ją za najlepszą. Nie ma się tutaj czemu dziwić, bo płyta to klasa sama w sobie. Ja sam uznaje materiał za najwybitniejszą produkcję roku 1995 roku i oczywiście jedną z 10 najlepszych w historii rapu. Kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy, od razu się praktycznie w niej zakochałem.

Główną zaletą ,,Lifestylez Ov Da Poor and Dangerous” jest warstwa tekstowa. Big L stworzył coś ponadczasowego i zostawiającego konkurencje daleko w tyle. Jak mogłem zachwycać się doskonałym braggadacio w wykonaniu Big Daddy Kane’a, to raper z Harlemu podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej. Tak wysoko, że jestem pewny w stu procentach, że w konwencji bragga nikt nie ma żadnych szans się nawet do niej zbliżyć. No dobra, nie można jednak zapomnieć o Chino XL’u, ale jeżeli mowa o ulicznym braggadacio to Coleman siedzi na tronie od dawien dawna. W każdym razie panczlajny w wykonaniu L’a były niesamowicie perfekcyjnie złożone, przeszywające uszy, niesłychanie dobitne, a nawet rzekłbym, że przejaskrawiające pewne wątki - put his brains in the street, now you can see what he was just thinking. To tylko świadczy o jego nieprawdopodobnej sile lirycznej i muszę powiedzieć, że odnoszę wrażenie, słuchając kawałków, że praktycznie wszystkie zwrotki są zbudowane na zasadzie panczlajnów – każdy wers to co najmniej dobry pancz. Uliczne przechwałki rapera były także fantastycznie skonstruowane, jeżeli chodzi o technikę składania rymów. Podwójne rymy, wielokrotne czy też wewnętrzne to na tym albumie Chleb Powszedni jak Zip Skład. Sporo pisałem o chełpieniu obecnym na płycie, co może sugerować, że nie ma tutaj numerów na jakieś konkretne tematy. Nic bardziej mylnego. Jest ,,No Ednz, No Skinz”, który, mówiąc najprościej, opowiada o tym, że dziewczyny lecą na kasę. Jest ,,I Don’t Understand This”, gdzie Big L wylewa swoją frustrację związaną z istnieniem tak wielu słabych raperów. Jest ,,Street Struck”, w którym artysta przedstawia negatywne strony ulic. Najbardziej niesamowitym zabiegiem na krążku jest dla mnie idealne wkomponowanie w poruszane tematy elementów braggadacio. Kombo po którym ciężko wstać.

in a street brawl I strike men quicker than lightning
you seen what happened in my last fight friend? iight then
L's a clever threat, a lyricist who never sweat,
comparing yourself to me is like a Benz to a chevorlette
and clown rappers I'm bound to slay
I'm saying hi to all the cuties from around the way
yeah, cause I got all of them sprung Jack
my girls are like boomerangs
no matter how far I throw them, they come back

Za warstawę muzyczną odpowiedzialnych było kilku producentów, a mianowicie Lord Finesse, Showbiz, Buckwild oraz jeden track wyprodukował nieznany mi gość Craig Boogie. Niektórzy wychodzą z założenia, że jak na album robi bity kilku różnych ludzi, to na pewno nie będzie on tak spójny, jak w przypadku, gdyby robiłby to jeden. Nie mam pojęcia, jakby debiut L’a wyglądał, jakby wyprodukował go jeden beatmaker, ale na pewno nie mogę powiedzieć, że w formie jakiej został pierwotnie wyprodukowany jest niespójny. Co więcej, ja czuję idealną chemię pomiędzy producentami i konsekwencje w tworzeniu podkładów. Nie odnoszę wrażenia, że jeden się zlewa z drugim, bo np. ,,Street Struck” jest inny niż ,,Put It On”, ale obydwa świetnie pasują do ogólnego klimatu płyty, w żadnym wypadku go nie zaburzając, a właśnie budując. Brzmienie jest dość ponure, lekko mroczne, stonowane, świetnie oddające atmosferę ulic Nowego Jorku. Dominuje technika samplingu i np. takie numery jak ,,Fuck Compton” Tim Doga, ,,In The Ghetto” Eric B & Rakima czy ,,Vibrations” jazzowego basisty Buster Williamsa zostały wykorzystane. No i teraz kwestia flow i znowu posypią się same komplementy, bo Big L był jednym z najlepszych raperów, którzy kiedykolwiek dotknęli mikrofonu także pod względem wchodzenia w bit. Dykcji nie mogę wychwalać pod niebiosa, bo była (tylko?) w porządku, natomiast swoboda i polot z jakimi Coleman rapował miażdży. Bardzo dobrze kontrolował oddech, trzymał tempo i po prostu rządził podkładami. Może trochę denerwować jego wysoki, dziecięcy głos, ale ja osobiście nie miałem, nie mam i wątpię, abym kiedyś miał jakieś z tym problemy.

Mniej więcej 45 minut, bo tyle trwa ,,Lifestylez Ov Da Poor And Dangerous” to podróż w zupełnie inną rzeczywistość. Prawdziwa bomba zegarowa i jedno z najwybitniejszych dzieł w rapie stworzonych przez drugiego najlepszego rapera w historii w mojej osobistej klasyfikacji. Niestety krążek nie powala, nie fascynuje, nie cieszy mnie tak bardzo jak to było kilka lat temu, ale to raczej normalne, bo słuchałem go wielokrotnie w przeszłości i trochę się mi przejadł. Oczywiście, co widać, doceniam jego klasę i poziom, bo nie można mu ich odmówić. Szkoda, że kariera Big L’a w zasadzie skończyła się na tak fantastycznym debiucie, bo został zabity 15 lutego 1999 roku na swojej własnej dzielnicy. Zagadka jego śmierci pozostaje nierozwiązana, ale są dwie główne hipotezy. Jedna mówi, że raper został zastrzelony w ramach zemsty za to, co zrobił jego brat Big Lee, który wtedy był w więzieniu. Natomiast druga mówi, że Lamont został pomylony ze swoim bratem, co jest niesamowitą ironią w odniesieniu do tego, co rapował w ,,Street Struck” - stay off the corners; that might be your best plan, before you catch a bullet that was meant for the next man…

10/10

piątek, 29 października 2010

Mac Dre - The Genie Of The Lamp (2004)

1)Genie Of The Lamp
2)She Neva Seen
3)Early Retirement
4)Out There
5)My Alphabets feat. Suga Free, Rappin' 4-Tay
6)Err Thang feat. J-Diggs
7)Non Discriminant feat. PSD
8)Can You Hear Me Now?
9)I Feed My Bitch feat. Keak Da Sneak, B.A.
10)Not My Job
11)Hotel, Motel
12)2 Times & Pass
13)Make You Mine
14)Crest Shit feat. Dubee, Da' Unda' Dogg, J-Diggs
15)WISHLAMP
d
Doskonale pamiętam, jak dokładnie 3 lata temu ogarnęła mnie ostra zajawka na Mac Dre, która przerodziła się w zajawkę na gangsta-rap. Mamy październik 2010, ja powinienem spać, bo mam na 8 rano do szkoły, ale mam wyjebane jak Bosski Roman, bo są ważniejsze sprawy niż spanie, a poza tym pewien mądry raper nawinął, że sen to kuzyn śmierci, więc wszystko jasne. Wczoraj postanowiłem sobie ściągnąć brakujące albumy z dyskografii Mac Dre, mając nadzieje, że może one mi przywrócą zajawkę na rap, która ostatnio trochę kuleje. Czy przywrócą zajawkę na cały rap, to się okaże, ale jaram się niemiłosiernie ich gospodarzem, dlatego postanowiłem powrócić do jego dokonań i na tapetę biorę ,,The Genie Of The Lamp”. Materiał zawsze wchodził mi bardzo dobrze i raczej nie miałem żadnych obaw jak w przypadku ,,The One And Only” Lil Wyte’a.

Zaraz, zaraz. Wdałem się w trochę niepotrzebne dygresje, a raper, którego twórczością się obecnie jaram to nie byle kto, więc wypadałoby napisać o nim kilka zdań. Większość przeciętnych słuchaczy rapu, jak słyszy Dre, to kojarzy im się to tylko i wyłącznie z wiadomo kim – Dr. Dre. Nic dziwnego, bo producento-raper z Compton to postać legendarna w tym biznesie, ale bohater tej notki także jest legendą. Co prawda nie tak rozpoznawalną, ale dla Bay Area Mac Dre jest Bogiem. Co takiego zrobił ten człowiek, który pochodził z Vallejo, że jest postacią otoczoną wręcz kultem przez niektórych? Ano był prekursorem ruchu hyphy, wymyślił sporo terminów slangowych wraz z E-40, stając się głównymi twórcami slangu Bay Area, stworzył Thizzle Dance, współpracował praktycznie ze wszystkimi ważnymi artystami z Zachodu, wykreował niesamowicie charakterystyczny styl, wydał ogromną ilość albumów. Można by pisać wiele, ale to wystarczy. Przejdę teraz do zawartości albumu.
d
Teksty rapera emanują luzem. Czasami dziwie się, skąd ten człowiek bierze pomysły na wersy. Potrafi w tak fajny, często wręcz głupawy sposób mówić o niektórych tematach, że ciężko, aby nie pojawił się banan na twarzy, a razem wielkie uznanie w duszy, co do jego umiejętności. Przykładów nie trzeba szukać daleko, bo już drugi numer na krążku, a więc ,,She Neva Seen” to potwierdza, a pierwsze dwie linijki kolejnego kawałka ,,Early Retiremant” tylko dolewają oliwy do ognia - ,,I'm doper than a Bobby Brown piss test, bitches blow me till they ain't got no spit left”. Andre Hicks (bo tak nazywa się Mac Dre) świetnie odnajduje się w pimpowych klimatach, których na ,,The Genie Of The Lamp” jest sporo. Z tracków wyróżniłbym jeszcze tytułową piosenkę – taka w zasadzie chełpiąca gadanina o samym sobie, ale w świetnym stylu, a także ,,I Feed My Bitch” – tematyka raczej jasna, ,,Err Thang” – coś na wzór tytułowego kawałka, ale z ciekawiej ułożonym refrenem oraz ,,2 Times & Pass" - jaranie zioła. Teraz trochę dłuższa próbka możliwości tego wariata:
d
get goosed in the city, get your purse took
when I stepped in her life she felt the earth shook
before I spit the first hook, let me lace ya
fucked her, had her crying like somebody maced her
have her a taste of some real macaroni
she swore she would do, anything for me
d
Flow artysty jest nie do podrobienia. On ma wrodzony luz w pływaniu po bitach, takiego czegoś w rapie jeszcze nie było. Robi to fantastycznie tak jakby był na wakacjach, siedział na plaży, pił drinka i nagrywał sobie dla zabicia czasu. Czasami odnoszę wrażenie, że offbeatuje, ale nie jest to offbeat typu Żurom, tylko typu Eis, więc brzmi znakomicie i dodaje uroku nawijce. Produkcyjnie płyta jest utrzymana raczej w dość minimalistycznej, ale bardzo klimatycznej, luźnej (znowu używam tego przymiotnika, ale sam nasuwa się na usta, jak mowa o czymkolwiek związanym z tym raperem), atmosferze. Bity tworzą bardzo fajną otoczkę, w której Mac Dre czuje się jak ryba w wodzie. Do moich faworytów należą ,,Genie Of The Lamp”, który świetnie wkręca się w głowę, ,,I Feed My Bitch” taki dość mocniejszy z wyraźnym basem, ,,Err Thang” z przyjemną, delikatną sekwencją pianina oraz ,,Make You Mine", też się wkręca w głowe i jest dosć melodyczny. Ogólnie warstwa muzyczna jest porządnie zrobiona i nie mam większych zastrzeżeń, co nie znaczy, że jest idealna w każdym calu, bo bit z ,,Hotel, Motel” jest niedorobiony trochę.

Jakbym miał wymienić jedną rzecz, za którą cenię najbardziej Mac Dre, rzekłbym bez wahania – STYL. Tak, pisany wielkimi literami, bo mam na myśli coś więcej niż słownikową definicję tego słowa. Andre Hicks był niesamowicie STYLOWYM artystą, który osiągnął chyba wszystko, co mógł. Jest legendą, nagrał wiele albumów, stał się inspiracją zapewne dla wielu twórców i zdobył może nie rzesze, ale na pewno spore ilości oddanych fanów. Ja zagorzałym fanem Mac Dre nie jestem, ale to właśnie on był brakującym ogniwem w mojej liście 10 ulubionych gangsta-raperów, co chyba tylko świadczy, że dążę tego gracza przeogromną sympatią. Niestety, ale został zastrzelony 1 listopada 2004 roku i niedługo będzie obchodzona 6 rocznica jego śmierci. 1 listopad – Święto Zmarłych, co za ironia. Reprezentant Vallejo jest jednym z wielu dowodów na to, że polski rap przenigdy nie będzie nawet w najmniejszym stopniu zbliżony do amerykańskiego, bo chociażby takiego twórcy jak Mac Dre w Polsce nie było, nie ma i nigdy nie będzie. Natomiast przedstawiona płyta to jedna z najlepszych z bardzo obszernej dyskografii rapera. Thizz In Peace!

8/10

Lil Wyte - The One And Only (2007)

Na moim blogu pojawia się bardzo, bardzo, ale to bardzo mało opisów płyt nie pochodzących z bieżącego roku. Dlaczego? Prosta sprawa. Jak przedstawiam album, który wyszedł w innych latach, robię to dość obszernie, szczególnie jeżeli chodzi o warstwę tekstową. Takie pisanie wymaga czasu i chęci, ale też po części mija się z celem. Czemu? Znowu prosta sprawa. Wtedy jasnym jest, że produkcji sprzed 2010 roku będzie bardzo mało, a można by to zmienić poprzez nie robienie takich szerokich recenzji. Dlatego postanowiłem, że czas na zmiany i od dzisiaj pojawi się nowa etykieta o nazwie ,,płyty – przypomnij sobie”, pod którą będą się pojawiać opisy krążków nie pochodzące z 2010 roku. Będą one bardzo podobny do notek pojawiających się pod ,,USA 2010 płyty” itp. Z wyjątkiem, że dodatkowo będę umieszczał tracklistę. Człon ,,przypomnij sobie” w etykiecie oczywiście będzie dotoczył bezpośrednio mnie, gdyż będę przedstawiał płyty, które miałem okazje już kiedyś słyszeć.

Tak więc jak to mówi Wacek – jebać podziały, zaczynamy!



1)The One And Only
2)We Ain't Kool feat. Juicy J
3)I Got Dat Candy
4)That's What's Up
5)Talkin' Ain't Walkin'
6)Get High
7)It's On feat. DJ Paul
8)Feelin' Real Pimpish feat. Project Pat
9)Get Wrong
10)Choppa On Da Back Seat feat. Project Pat
11)Gettin' Money Boy
12)Cake
13)Got'm Lookin'
14)Fucked Up feat. Juicy J
15)Suicide feat. DJ Paul
16)Ghostin' feat. Juicy J
17)Do It Fluid feat. DJ Paul
18)Dat Boy feat. Project Pat
19)Gun Do Da Talkin'
20)Outro

Cytat Wacka idealnie tutaj pasuje, bo pierwszym albumem, który doznaje zaszczytu (o ile tak to można nazwać) znalezienia się tutaj jest krążek numer trzy w dorobku Lil Wyte’a. Nie mylić z Lil Wayne’m, bo to przestępstwo. Wyte to biały raper, który reprezentuje Memphis, a więc Dirty South i to te gangsterskie Dirty South. Jako że Patrick Lanshaw (tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko artysty) jest związany z Hypnotize Minds, a więc Three 6 Mafią, miałem spore obawy, jak po kilku latach, kiedy mój gust uległ zmianom, spodoba (lub też nie) mi się album. Ostatnim razem, a zarazem był to pierwszy raz, ,,The One And Only” słuchałem na początku lipca 2007, a więc ponad 3 lata temu. Wtedy materiał przypadł mi do gustu, ale nie pamiętam, abym go jakoś dużo słuchał.

Tak naprawdę to wiedziałem, co dostane pod względem tekstowym. Każdy trzeźwo myślący słuchacz wiedziałby także. Powiedzmy, że na Południu wyróżniam sobie 3 grupy raperów. Pierwsza to rap pokroju Cunninglyguist, a więc coś głębszego. Druga to genetyczne wynalazku pokroju Gucci Mane’a, a więc coś bliżej niezidentyfikowanego, gdyż nikomu nie chce się badać łajna. Trzecia to rap, który właśnie robi Lil Wyte, a więc ostra, bezkompromisowa, bezpośrednia i mocna gangsterka. Raper nie stroni od brawurowego poruszania takich tematów jak strzelaniny, pieniądze, narkotyki, palenie, ulica, przemoc, zabójstwa, gangi, kobiety lekkich obyczajów czy hejterzy. Dlatego też mamy takie kawałki jak ,,Get High”, ,,Talkin’ Ain’t Walkin’”, ,,It’s On”, ,,Gun Do Da Talkin’”, ,,Gettin’ Money Boy” i tak dalej. Teksty jak teksty. Nie jestem fanem takiego typu tematów, co nie znaczy, że przekreślam każdego gangsta-rapera, ale ten z Memphis do mnie w ogóle nie trafia. Nie dostrzegam w jego lirykach kompletnie niczego, co by wyróżniało go z tłumu, dlatego też nie będę nic przytaczał.

Dodatkowo jego flow mnie zniechęca, odpycha i naprawdę musiałem się ostro przemęczyć, aby przetrwać całą płytę. Ktoś mógłby powiedzieć jak to? No tak to, tak to. Fakt, że Patrick nawija z agresją, siłą przebicia, krzykliwością, wręcz brutalnością, co bardzo dobrze wydawałoby się pasuje do treści, jakie niosą ze sobą jego teksty, ale mnie to po prostu denerwuje, odpycha i nie pasuje. To samo z głosem. Jest zachrypnięty, ciężkawy i mocny, a więc praktycznie idealny do bezkompromisowego nawalania w stylu Dirty South, ale mnie to nie przekonuje. Związane jest to oczywiście z moim gustem, bo przecież nie rzucam epitetami, że rap Lil Wyte’a jest chujowy i tyle. Ja po prostu nie jestem w jego grupie docelowej. Z warstwą brzmieniową też nie jest kolorowo. Nie zniechęca i nie odrzuca mnie tak jak asortyment wokalny rapera, ale nie jest o wiele lepiej. Większość bitów jest dla mnie za ciężka, nie do strawienia, asłuchalna. Tak naprawdę jedynym podkładem, który mi się całkowicie podoba jest ,,Feelin' Real Pimpish”. Chociaż muszę powiedzieć, że w niektórych bitach wyczuwam lekki potencjał, który został zmarnowany przez gospodarza, bo gdyby np. C.O.S. nawijął pod ,,Choppa On Da Back Seat”, brzmiałoby to o wiele lepiej.

Na albumie jest trzech gości i są to Project Pat, DJ Paul oraz Juicy J. Wszyscy twórcy są z tej samej bajki, co Wyte, więc chyba nie trudno się domyślić, że ich występy oceniam negatywnie. Oczywiście różnią się sposobem nawijki (chociaż DJ Paul i Lil Wyte mają bardzo podobną), ale można wrzucić ich do jednego wora, jeżeli chodzi o styl rapu, który robią. Czasem może się zdarzyć, że featuringi podnoszą ocenę wydawnictwa, ale w tym przypadku nie ma na to żadnych szans. Mówiąc szczerze, słuchanie ,,The One And Only” to był błąd i ponad godzina wyjęta z mojego życiorysu. Normalnie, gdybym już nie miał w głowie postanowienia, że ta płyta pójdzie na pierwszy ogień, skończyłbym słuchanie po trzecim może czwartym numerze. Nie znajduje na krążku w zasadzie żadnych pozytywów. Począwszy od tekstów, które do mnie nie przemawiają, po denerwujący i odrzucający sposób pływania po bitach, aż po nieudolne, zupełnie nie trafiające w moje wyobrażenie tego, jak dobry rap powinien brzmieć, podkłady. Ocena naturalnie będzie bardzo niska i miałem nie dać linka do żadnego kawałka, ale zmieniłem zdanie i dam do najmniej raniącego moje uszy.

2/10