Treści poruszane na krążku są typowo uliczne – handlowanie narkotykami,
pistolety, porachunki, trudy życia gangsterskiego, zmarli ziomkowie czy mocne
wersy potwierdzające wiarygodność uliczną. The Ballers można śmiało nazwać
gangsterami bardziej niż raperami, ale słucha się ich naprawdę dobrze, a
frontman (bo tak nazwę Toneye Brown) ma nie małe umiejętności liryczne i dobre
flow. Idealnie uchwycił swoją prozę życia w „Saturday”, gdzie mówi, że pierwsza
myśl jak się budzi to czy dzisiaj nie zostanie zastrzelony lub złapany przez
policję. Jednak od razu jak wstaje z łóżka, to ta myśl niknie, bo musi działać,
a więc przed wieczornym grillem z ziomkami, najpierw dzwoni do nich, w tym
samym czasie polerując swoją spluwę, zwołuje ich i muszą jechać na miasto
załatwiać swoje sprawy.
Wspomniałem, że Toneye ma dobre flow, rzekłbym że bardzo
dobre. Świetnie odnajduje się na podkładach, ma basowy, głęboki głos,
dynamiczną nawijkę i kapitalnie balansuje głosem. Jego flow określiłbym jako
mieszanka Big Daddy Kane’a z Heavy D i małą domieszką nawijki Shock’a G,
szczególnie z kawałka „Blue Sky” Digital Underground. Czasami przypomina mi
także styl nawijania chłopaków z Dayton Family swoją agresją. Bardzo dobrze, że
występuje jego najwięcej zwrotek na płycie, bo jest zdecydowanie najlepszym
zawodnikiem grupy.
Produkcyjnie płyta to definicja porządnego g-funku. Bity są
dopracowane, bujają, występują piszczały, dobre basy. Same numery są długie,
dużo jest samego w ich podkładu, co w przypadku stylistyki albumu jest jak
najbardziej plusem. Występują śpiewane męskie oraz kobiece refreny (może to
ta pani z okładki?), które dodają polotu albumowi. Za produkcję odpowiadają w
głównej mierze The Jolly Stompers, a także Andrew Johnson, Martin Curtis i
Michael Weng. Czyli zupełnie obce mi nazwiska, ale wykonujące bardzo dobrą
robotę.
The Ballers wydali tylko jedną płytę i bardzo szkoda, bo to kawałek porządnego g-funku, którego łyka się w całości ze smakiem bez pomijania kawałków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz